wtorek, 4 grudnia 2018

„Demoludy 2018”

Po korytarzach olsztyńskiego Teatru im. Stefana Jaracza krążyły plotki, że tegoroczny, już dwunasty Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Demoludy”, jest tym ostatnim. Może być w tym jakaś prawda, wszak ilość spektakli mocno ograniczono, liczba artystów na scenach była jakby skromniejsza niż w latach ubiegłych, organizatorzy zdecydowali się nawet na pokazanie filmu. Zdaje się, że pieniądze to w tym przypadku słowo-klucz. Czy to zatem znaczy, że nie warto było spędzić pięciu wieczorów w towarzystwie aktorów i ich sztuki? Odpowiadam krótko - wręcz przeciwnie. „Demoludy” to najlepszy produkt teatralny jesieni w tej części naszego kraju. Ale po kolei.












Dzień pierwszy. Środa.
„Guide”, czyli potężne uderzenie niezwykłych wizji, wyobraźni i perfekcyjnego ruchu prosto z Pragi. Ten spektakl taneczny to genialny pokaz tego, co możne stworzyć zespół nieprzyzwoicie zdolnych ludzi. Warto w tym miejscu ich wymienić. Vera Ondrasikova stworzyła kapitalną choreografię, to ona jest autorką całej koncepcji. Filip Miśek skomponował i wykonał na żywo muzykę, która na Scenie Margines perfekcyjnie współgrała z ruchem pary aktorów i światłem. Za te drugie odpowiadał Dan Gregor – wirtuoz interaktywnych instalacji świetlnych. Aktorzy zaś to: Jaro Ondruś i Josef Koteśovsky. Oprogramowaniem komputera zajmował się czarodziej o nazwisku Michal Rydlo. Ostatnią z osób, które należałoby wymienić jest Marta Ljubkova – dramaturg. „Guide” w zamyśle członków Vera Ondrasikova & Collective ma być wyprawą w przyszłość, w światy nieoswojone i nierozpoznane. Dla mnie ten spektakl przyniósł krańcowo różne odczytanie. Oto dojrzały człowiek wyrusza na spotkanie ze sobą z czasów, które minęły bezpowrotnie. To, parafrazując dramat Michała Walczaka, „Podróż do wnętrza siebie”. Wyprawa w młodzieńcze światy, do źródeł pamięci o sobie samym. Samotna wyprawa z gruntu skazana na niepowodzenie. W pewnej chwili głos z offu zadaje fundamentalne pytanie: „Where are you?” No właśnie, co przyniosła wędrówka zwana powszechnie ludzkim losem? Dokąd zaprowadziła bohatera? „Guide” to spektakl wybitny, nagradzany od Seulu po Birmingham. Wyszedłem oszołomiony. 













Koncert Samokhin Band, czyli dla każdego coś miłego. Grupa Kozaka z Rostowa nad Donem zgotowała publiczności wieloskładnikową potrawę, na którą składały się autorskie kompozycje jak i sporo klasycznych hitów. Wśród tych ostatnich znalazła się sympatyczna interpretacja piosenki „Minnie the Moocher”, którą wykonywał jeszcze w latach trzydziestych minionego wieku Cab Calloway ze swoją orkiestrą i „Cantaloupe Island” Herbiego Hancooka. (utwór szerzej znany z wykonań brytyjskiego acid-jazzowego US 3). Odniosłem wrażenie, że Pavel Samokhin i jego band najlepiej czują się w repertuarze jazzowo-funkowo-swingowym. Być może wynika to z faktu, że Samokhin to absolwent Akademii im. Rachmaninowa. To muzyk, który odebrał klasyczne wykształcenie. Podczas koncertu zaprezentowano również utwory ska mogące kojarzyć się z produkcjami legendarnego rosyjskiego Leningradu. Artyści zresztą występowali już jako ich support. Reasumując – dwie godziny przyjemnej zabawy w towarzystwie muzyków potrafiących nawiązać dobry kontakt z publicznością.














Dzień drugi. Czwartek.
„Wojna blisko” – Teatr. DOC. z Moskwy. Kolejne przedstawienie na Scenie Margines było krańcowo różne od środowego. Powód zdaje się być oczywisty. Rosjanie przywieźli do Olsztyna spektakl bardzo mocno zaangażowany politycznie. Ich projekt został zbudowany z trzech opowieści. Łączy je wspólny temat tytułowej wojny, która od kilku lat toczy się na terenie Ukrainy. Konstantin Kozhenikov, Nikolay Mulakov i Grigory Perel oprowadzają widza po Ługańsku - arenie działań wojennych. To brutalna relacja – dziennik z piekła na ziemi, w której ofiarami są ludzie, zniszczeniu albo zagrabieniu uległy wytwory ich rąk i umysłów. W piekle nie ma miejsca dla zwierząt, próby ich ocalenia tracą większy sens w zderzeniu z wszechobecną przemocą i zobojętnieniem. Druga część „Wojny blisko” to tekst wystawianego na polskich scenach brytyjskiego dramatopisarza-brutalisty Marka Ravenhilla. To rzecz o indoktrynacji i propagandzie we współczesnym świecie. Monolog wypowiadany z terenu innej infernalnej krainy, jaką jest teraz Syria. Walka o mózgi odbiorców mediów z takiej perspektywy wybrzmiewa szczególnie demonicznie. I wreszcie część trzecia, czyli tekst oparty na „Zaręczynach” zmarłej wiosną tego roku rosyjskiej dramatopisarki Eleny Greminy. (To także ona wyreżyserowała spektakl). Opowiada on o kulisach aresztowania Olega Sencowa przez rosyjskie służby. Ukraiński reżyser otrzymał wyrok dwudziestu lat więzienia za rzekome planowanie zamachów terrorystycznych. Aktorzy wcieli się w role ofiar i katów. Ci drudzy zdają się być niezniszczalni, wieczni. Ta wojna nie jest blisko, ona toczy się tu i teraz.

 Dzień trzeci. Piątek.
„Spójrznamnie”. Zapis oryginalny. Nie bez przyczyny. Tym razem na Scenie Margines zaprezentowano spektakl przywieziony z Zagrzebia przez Niezależne Stowarzyszenie Arterarij. Aktorzy to para chorwackich Romów. Należy koniecznie dodać, że artyści opowiadają historie, które stały się ich udziałem. „Spójrznamnie” ma tutaj wiele znaczeń. To wołanie o równoprawne miejsce w przestrzeni publicznej. Zwrócenie na siebie uwagi. Nadanie podmiotowości. To walka o pozycję społeczną, zawodową i kulturową. Trzy słowa „sklejone” w jedno mogą sugerować, że piszący je nie posiadają żadnego wykształcenia. Taki też ma być ich los. Innego nie mogą znać, pochodzą z nizin społecznych, noszą piętno tych gorszych. Na przekór wszystkim tej parze się udaje. Wyrwali się z getta, pomimo izolacji, wrogości środowiska i posądzeń o oszustwo zdobyli wykształcenie. Po latach wracają do miejsca, które było kiedyś ich domem. Teraz to pustostan z klepiskiem zamiast podłogi. W takim miejscu pamięć zaczyna pracować ze zwielokrotnioną intensywnością. Para młodych na scenie opowiada swoje tragiczne historie. Przywołuje wydarzenia będące zbiorowym losem chorwackich Romów, których pozycja w społeczeństwie była niższa niż rogacizny. „Straty bydła po wojnie oszacowano. Nas nie”, wykrzykują ze sceny. Ich upominanie się o miejsce w świecie robi piorunujące wrażenie. To wędrówka przez świat opresji, nietolerancji, agresji, rasizmu i codziennego bólu. To przecież także historia walki o życie na własnych zasadach. Oni się nie poddali. Opowiadają o tym swoim zwycięstwie z kolejnych europejskich scen, zasłużenie otrzymują nagrody. Sindirela Bobarić i Sinisa Senad Musić w Olsztynie otrzymali owację na stojąco. 












Dzień czwarty. Sobota.
„Jesień na Plutonie”. Tego wieczoru w Olsztynie zaprezentowali się Ukraińcy ze Lwowa. Teatr NTP przywiózł ze sobą wielkie lalki. Wyglądem przypominały starych, zniedołężniałych ludzi. Lalki i kierujący nimi aktorzy oprowadzali widza po planecie Pluton, która wbrew ogólnie przyjętej książkowej wiedzy nie znajduje się cztery miliardy kilometrów od Ziemi, lecz w domu tzw. spokojnej starości. Przybywa tam istota z innego świata, w tym wypadku świata ludzi młodych. Pensjonat geriatryczny albo obca planeta jako miejsce badań, eksploatacji, wreszcie nauki? A może fascynacji? Co przeważy? Saszko Brama, czyli autor tekstu i całej koncepcji przedstawienia, znany jest w swoim kraju z tworzenia utworów na bazie dokumentu. Nie inaczej było i tym razem. Ze sceny wybrzmiewają autentyczne wypowiedzi starych ludzi, którzy sięgają do pokładów pamięci. Owa pamięć bywa zawodna i wybiórcza. Tego świata już nie ma. Czy rzeczywiście istniał? Czy może był jedną wielką konfabulacją, myśleniem życzeniowym? To jedno z zagadnień podejmowanych w tym spektaklu. „Jesień na Plutonie” to spektakl bardzo niewygodny. W świecie szybkich przebiegów i kultu młodości, nie ma miejsca dla matuzalemów. Nieśmiertelność musi być sexi, ma mieć gładką skórę i gibki kręgosłup. Pachnie Diorem i skórzanym portfelem. W końcowych scenach Saszko Brama postanawia wycelować mikrofon w ludzi młodych, uzyskać odpowiedź na pytanie o ich plany i nadzieje związane z przyszłością tą bliższą i dalszą. Odpowiedzi są różne. Jak można było przewidzieć żaden z respondentów w najczarniejszych myślach nie zakłada wyprawy na Pluton. To przecież odległa i zimna planeta dla obcych, dla odmieńców nie wiedzieć czemu zwanych dalej ludźmi. Czy aby na pewno?












Dzień piąty. Niedziela.
„Pamiętnik wariata”, czyli Tamas Keresztes show. Nie mogę napisać inaczej, wszak to co pokazał olsztyńskiej widowni aktor z Budapesztu to kunszt najwyższej próby. Warto dodać, że monodram w Polsce doczekał się blisko dwudziestu przedstawień zarówno tych teatralnych jak i radiowo-telewizyjnych. „Pamiętnik wariata” był także wystawiany na deskach olsztyńskiego teatru. Miało to miejsce równo 40 lat temu. Wówczas w rolę Akscencjusza Popryszczyna wcielił się Jacek Pacocha, zaś monodram wyreżyserował Edward Wojtaszek. „Pamiętnik wariata” po raz pierwszy opublikowano w roku 1835. Jego autor miał wówczas ledwo 26 lat. Jak powszechnie wiadomo, Gogol przez jakiś czas pracował jako urzędnik. To wówczas uważnie przyjrzał się sytuacji osób zatrudnionych w licznych instytucjach Imperium. Jako bystry obserwator doskonale potrafił oddać mentalność i naturę tej grupy zawodowej. Figura urzędnika pojawia się przecież w innych jego utworach, dość przywołać „Płaszcz” czy „Nos”. W „Pamiętniku wariata” Gogol skonstruował mechanizm popadania w obłęd. Oto czterdziestodwuletni radca tytularny Popryszczyn, człowiek zagubiony, biedny lecz przekonany o swojej wyjątkowości, rozpoczyna starania o względy córki swojego mocodawcy. Jego samotna walka zaczyna nabierać cech dziwactwa, z każdym kolejnym dniem przeistaczającego się w szaleństwo. Popryszczyn opisuje swoje urojenia w tytułowym pamiętniku. Studium szaleństwa pokazane przez Keresztesa jest niewiarygodnie prawdziwe, bez najmniejszego fałszu. Węgierski aktor kapitalnie przeistacza się w osobnika niepoczytalnego. Choroba Popryszczyna początkowo budzi rozbawienie. Kolejne jej etapy już niekoniecznie. Świat wokół urzędnika nabiera czarnych barw. Keresztes prowadzi widza przez kolejne kręgi szaleństwa. Oto radca tytularny przeistacza się w hiszpańskiego króla. Jego głęboka wiara autentycznie wzrusza. Śmierć boli. Teatr Katona Jozsef Szinhaz i Stowarzyszenie MASZK pokazali w Olsztynie znakomite przedstawienie, by nie powiedzieć wybitne. Brawa dla reżysera Viktora Bodo i ponownie dla Tamasa Keresztesa, tym razem za scenografię.


Demoludy 2018” to także czytania performatywne z udziałem olsztyńskich aktorów Teatru im S.Jaracza: „Kiedy powraca deszcz” w reżyserii Marcina Zbyszyńskiego, „Studnia” w reżyserii Zuzy Barc, „Złe drogi” w reżyserii Mateusza Przyłęckiego, wystawa prac autorstwa Tomasza Tomaszewskiego pt. „Cyganie, inni ludzie tacy jak my”, pokaz filmu „Donbas” w reżyserii Siergieja Łoźnicy, spotkanie z twórcami, prezentującymi się na festiwalu oraz prezentacja antologii „Współczesna dramaturgia ukraińska. Od A do Ja”.
W tekście wykorzystałem zdjęcia ze strony Teatru im. S. Jaracza.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz