piątek, 28 lutego 2014

Darska w Oliwskim Klubie Kryminału

Właśnie wróciłem z Gdańska. Wczoraj moja żona spotkała się z członkami Oliwskiego Klubu Kryminału oraz tymi, którzy kryminały czytają i mają ochotę o nich dyskutować. Bernadetta Darska w ramach promowania swojej książki "Śledztwo i płeć. O bohaterkach powieści kryminalnych" (Wyd. Oficynka, Gdańsk 2013) wygłosiła wykład pt. "Dopuścić do głosu trupa. Specjalistki od ciał i od kości na tropach zbrodni".

Spotkania Oliwskiego Klubu Kryminału odbywają się w gościnnych murach Biblioteki Oliwskiej.

Przestępstwom lepiej zapobiegać, niż je później karać. Zabezpieczenie przed kradzieżą. :)


Wykład dotyczył twórczości Patricii Cornwell, Kathy Reichs i Karin Slaughter.





Był też czas na autografy i rozmowy kuluarowe.

środa, 26 lutego 2014

Dan Brown o samoograniczeniu, promocji i sosach do kurczaka

Marcowy „KSIĄŻKI. Magazyn do czytania” (12/2014) zamieszcza m.in. wywiad z Danem Brownem. Autor bestsellerowych powieści rozmawia z Wojciechem Orlińskim w Pradze, co może sugerować, że Brown akcję swojej kolejnej książki umieści właśnie w tym mieście. Sam autor temu zaprzecza i twierdzi, że przebywa na wakacjach. „Umiem tylko pisać książki i uczyć dzieci”, zaznacza w odpowiedzi na pytanie o hipotetyczną możliwość wpływania na sprawy społeczne i polityczne. „Mam awersję do sytuacji, w których celebryta zabiera głos na istotny temat. Kiedy muzyk występuje z hasłem: „Apartheid jest zły”, zawsze budzi to we mnie podejrzenie: „OK., to jasne, że apartheid jest zły, ale czy tu chodzi bardziej o apartheid, czy o promocję nowej płyty?”. Nieco wcześniej pisarz pyta dziennikarza: „Ludzie żyjący tak jak ja czy pan konsumują dziesięć razy więcej zasobów niż mieszkańcy ubogiego Południa. Ale czy jesteśmy gotowy na rozwiązanie polegające na samoograniczeniu? Na jedzenie ryżu i fasoli, branie prysznica raz na tydzień, zamieszkanie w ciasnej klatce z obcymi ludźmi?” Pytany o inwigilację Internetu przez NSA, mówi: „Śmieszą mnie jednak ludzie demonstrujący z plakatami: „NSA, przestań czytać moje maile!”. Ileż egocentryzmu jest w przekonaniu, że agencję wywiadu naprawdę interesuje twój sekretny przepis na sos do kurczaka czy najnowsza plotka o niewierności małżeńskiej sąsiada!”.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Rodzina ponad wszystko

Przypomniał mi się inny fragment „Mistrzostwa Świata”, będący opowieścią o szalonej misji polskich działaczy piłkarskich, którzy postanowili pozyskać do gry w naszej kadrze sławy światowej piłki. Temat aktualny, wszak wczoraj odbyło się losowanie grup eliminacyjnych do Mistrzostw Europy. Kolejny powód jest związany z osobą ukraińskiego geniusza futbolu, którym przez lata zachwycał się cały świat. Ukraina miała w swojej historii wielu świetnych sportowców, jednym z nich był pewien piłkarz. Myślę, że odrobina humoru na początek tygodnia nie zaszkodzi:

„Któż nie zna Andrija Szewczenko? Nie mylić z Tarasem, tragicznym autorem wielkiej liczby poematów, powieści, dramatów, pamiętników i świetnej liryki. To był żart. Andrij, czasami nazywany Szewa, to niewątpliwie chluba i cudowne dziecko Ukrainy. Napastnik kompletny, wirtuoz piłki kopanej. Znany ze swej skromności piłkarz zaczynał pod okiem geniusza trenerskiego Walerija Łobanowskiego. Kiedy miał czternaście lat, dostał buty od słynnego Walijczyka Iana Rusha. Nie, żeby Szewa nie miał w czym chodzić, on dostał te buciory, gdyż wpadł w oko tamtemu. Co by to nie znaczyło. Andrij błyskawicznie rozwijał swój talent, wszystkie największe kluby Europy wyciągały łapy po piłkarza Dynamo. Ale on stanowczo mówił, nie. Brało się to z umiłowania przez szesnastolatka, tak ostatnio skopanych, wartości rodzinnych. Przyjaźni, szacunku dla bliskich. Za skromną willę, mercedesa klasy E i symboliczne sto tysięcy dołków rocznie został w Kijowie. Kiedy jednak jeden z członków rodziny zapragnął nauczyć się języka włoskiego, Szewa nie mógł mu odmówić. Co by to nie znaczyło. Rodzina spakowała rzeczy i wyjechała do Mediolanu. A że przy okazji chłopiec podpisał kontrakt na dwadzieścia sześć milionów dołków, to inna sprawa. Wszystko szło dobrze, Szewa dwa razy został królem strzelców Serie A, dostał Złotą Piłkę od "France Football". Co by to nie znaczyło, wszak stać go było na zakup stu złotych piłek. Wygrał z zespołem też Ligę Mistrzów. Rozdawał autografy i dawał się fotografować. Ta tania popularność nie przesłoniła mu jednak sprawy najważniejszej - rodziny. Na prośbę innego członka rodziny o umożliwienie nauki języka angielskiego, przenieśli się do Londynu. A że przy okazji dostał trzydzieści milionów funciaków od Chelsea, to inna sprawa. Obecnie jego były klub z Milanu za machloje przy kasie być może poleci na ryj do niższej grupy rozgrywek, na ulicy mówi się, że ktoś na pewno pójdzie siedzieć. Szewa jednak ma się znakomicie. To wartości rodzinne uchroniły go przed złem.

Kiedy przybyli do niego smutni działacze polskiego piłkarstwa, przyjął ich prawie rodzinnie. Co by to nie znaczyło. Interesuję się kosmosem, zaczął jakby bez związku. Wycofał się i zaczął od nowa. Jak wiecie, bardzo cenię wartości rodzinne. Pochodzę z Dwirkiwszczyny. Obok moich dziadków mieszkali ludzie, którzy nazywali się Lewczuk. Mieli dwie córki. Jedna z dziewcząt wyszła za syna brata mojego dziadka. Druga z dziewczyn związała się z człowiekiem o nazwisku Derewońko. Ten obywatel miał ojca, którego brata córka wyszła za człowieka o nazwisku Bykowski. Ten Bykowski urodził się w Pawłowskim Sadzie koło Moskwy. Jak zapewne wiecie, Walery Fiodorowicz był wielkim kosmonautą i na statkach Wostok 5, Sojuz 22 i Sojuz 31, zdobywał kosmos. Interesuję się kosmosem, powtórzył Szewa, już teraz bardziej w związku. Ten Derewońko, kontynuował, miał córkę, która wyszła za człowieka o nazwisku Białkowski, zamieszkali w Olsztynie. Nie byłem do końca pewien, czy ci Białkowscy to linia z tych Derewońko. Ale moje wątpliwości rozwiała ostatnio napisana autobiografia Bykowskiego, który kiedy przestał latać, został dyrektorem muzeum kosmosu w Berlinie. Otóż, Bykowski twierdzi, że dnia dwudziestego czwartego października sześćdziesiątego trzeciego roku, wraz z żoną Walentyną przebywał w Olsztynie. No to ja się pytam, po co, jak nie u tych Białkowskich! A jak u nich, to przecież my przez Dwirkiwszczynę z Bykowskim rodzina! A ja tak lubię kosmos! Oczywiście, panowie, że zagram dla polskiej reprezentacji, zakończył patrząc w gwiazdy”.

piątek, 21 lutego 2014

Czas niezwykły

„Czuje, że atmosfera w mieście jest napięta, że wszyscy mówią o wyborach, jednak jego to mało obchodzi. Kiedy przychodzi do hotelu, pada na łóżko i zawijając się w przepalony w kilku miejscach koc, szybko zasypia. Po południu budzi go podniecony wielotysięczny oddech za oknem. Podchodzi do okna, patrzy w dół i widzi tam osiemdziesiąt tysięcy ludzi. No tak, myśli, kiedy spałem, zaczęła się rewolucja”. To fragment książki mojego ulubionego współczesnego ukraińskiego pisarza Serhija Żadana. Pochodzi on z napisanej blisko dziesięć lat temu „Anarchy in the UKR”, którą u nas wydało wydawnictwo Czarne. Wówczas Żadan pisał o innej rewolucji. Trudno pojąć jak szybko sytuacja się powtórzyła, a nawet przerosła tamte wydarzenia. Można czekać na rozwój wypadków na Ukrainie, lecz można też pomóc. W najbliższy poniedziałek na Scenie Margines olsztyńskiego Teatru Jaracza będą czytane fragmenty twórczości zarówno Żadana, jak i innych ukraińskich pisarzy. Podczas tej prezentacji można wspomóc akcję zbierania pieniędzy. Zostaną one przeznaczone na zakup kamizelek kuloodpornych. Myślę sobie, że to najbardziej dziwaczna zbiórka o jakiej słyszałem. Co ciekawe, jej cel jest zrozumiały i słuszny. Oto już nie chleb, koce i odzież, a materiały z wojskowych fabryk mogą pomóc potrzebującym. Zdaje się, że przyszło nam żyć w czasach niezwykłych. Po szczegóły odsyłam tutaj: http://olsztyn.gazeta.pl/olsztyn/1,35189,15498119,Artysci_z_Teatru_Jaracza_beda_wspierac_kijowski_Majdan.html#TRLokOlszTxt

środa, 19 lutego 2014

Hans von Lehndorff - „Dziennik z Prus Wschodnich”

Hans von Lehndorff urodził się w roku 1910. W tym samym roku przyszła na świat moja babcia – Kamila. Wojenna zawierucha sprawiła, że koniec II wojny światowej dla niego oznaczał zatrzymanie przez Rosjan, dla niej opuszczenie wschodniej granicy i wędrówkę na Zachód. Oboje, chociaż zapewne nigdy się nie poznali, lata które Marcin Zaremba nazwał „Wielką Trwogą” przeżyli w tym samym miejscu – w Prusach Wschodnich. Ona zamieszkała w miasteczku Seeburg, jemu – potomkowi wielkiego szlacheckiego rodu - przyszło walczyć o przetrwanie i tułać się po dzisiejszych Mazurach. Hans von Lehndorff był lekarzem. Umiejętność ratowania ludzkiego życia pomogła mu przeżyć. Potem wyjechał z Polski, zamieszkał pod Bonn, w tamtejszym szpitalu był przez lata ordynatorem. Swoje losy spisał w dzienniku. Postanowił opublikować go dopiero piętnaście lat po wojnie. Sukces jaki osiągnął „Dziennik z Prus Wschodnich” był niebywały. W ciągu kilku miesięcy sprzedano ponad 100 tysięcy egzemplarzy książki. W czym należało upatrywać tak wielkiego zainteresowania? Zapewne w podjętej tematyce. Autorka wprowadzenia, czyli Ewa Czerwiakowska pisze, że autor „dotarł do rozpoznań uniwersalnych”, „utrwalił moment kresu pewnego świata”. Rzeczywiście, Hans von Lehndorff posiada umiejętność kreślenia w kilku zdaniach przejmujących obrazów. On nie potrzebuje krwawych opisów, żeby pokazać ludzki dramat. Oto niewielki fragment: „31 marca. Byłem z panią L. w Schwalgendorfie – po raz pierwszy we własnoręcznie zrobionych butach. Wyspę na jeziorze Czerwica zajęły już czaple i kormorany. Te ostatnie rozmnażają się niepokojąco i częściowo wyparły już czaple na inną wyspę. Ich sposób panoszenia się przypomina Rosjan. Na Jezioraku leżał jeszcze lód, który stopniał w ciągu dnia. Kiedy odchodziliśmy, niezliczone drobne fale iskrzyły się w słońcu. Było już prawie ciemno, kiedy krótko przed Brausenem napadło nas dwóch Rosjan na koniach. Uderzyli mnie w głowę i porwali za sobą panią L. Skutki były straszliwe. Potem leżałem, nie śpiąc, całą noc i rozmyślałem, czy potoczyłoby się to inaczej, gdybym miał ze sobą młotek. Pani L. wkrótce wróciła”. Warto znać tę książkę. Wydał ją u nas Ośrodek KARTA. Tłumaczenia dokonał Zdzisław Owczarek. 

wtorek, 18 lutego 2014

Dzień Kota

W żadnym wypadku nie zapomniałem, że wczoraj był Światowy Dzień Kota. Jak przystało na wieloletniego „kociarza” urządziłem swoim pupilom (a jest ich kilku) uroczyste party. Były kocie przysmaki a potem oglądanie zdjęć, niestety bez udziału głównych bohaterów, gdyż ci woleli pospać. Patrząc na zamieszczone poniżej zdjęcia trudno uwierzyć, że maluch na obrazku waży obecnie dobrych pięć kilogramów J.

Zima 2014
Lato 2009


niedziela, 16 lutego 2014

Paweł Huelle w Olsztynie

Kilka tygodni temu gościem Radia Olsztyn był Wacław Radziwinowicz, zaś w najbliższy piątek (21.02) będzie okazja uczestniczenia w spotkaniu z Pawłem Huelle. Autor „Weisera Dawidka” przyjedzie do miasta nad Łyną aby promować swoją najnowszą powieść, czyli „Śpiewaj ogrody”. Rozmawiać z gdańskim pisarzem będzie Ewa Zdrojkowska. Pawła Huelle będzie można posłuchać również nie wychodząc z domu, a to za sprawą relacji na żywo, którą przeprowadzi wspomniana rozgłośnia. Szczegóły tutaj: http://ro.com.pl/spotkanie-autorskie-z-pawlem-huelle-w-radiu-olsztyn/01107425

piątek, 14 lutego 2014

Dzień zakochanych

Źródło - Wikipedia
Przypomniał mi się fragment „Mistrzostwa Świata”, który opowiada historię zakochanego mężczyzny. Co prawda, jest to opowieść bez happy endu, lecz jak najbardziej nadaje się na dzisiejszy dzień.

„Zakochałem się natychmiast. To były cudowne chwile. Całymi godzinami śledziłem wytatuowaną jaszczurkę na udzie ukochanej. Głaskałem ją i lizałem, tak na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy dobrze wydziergana. Niby wszystko było zrobione jak należy, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Lizałem bez opamiętania, aż do bólu jęzora. W przerwach w lizaniu, piłem kompot ze śliwek i wracałem do kontroli technicznej. Kiedy teraz próbuję sobie przypomnieć, cóż jeszcze wtedy robiłem, to wyjdzie, że niewiele ponad to. Po dwóch miesiącach lizania, na naszym związku pojawiła się rysa, a na moim jęzorze bąbel. Marzenka wracała nieregularnie, często późną nocą. Którejś z nich nie wsunęła się pod koc, na nasz wąski tapczan, wcale. Bąbel nieufności urósł, kiedy zaczęła sypiać w bieliźnie, a mi podsunęła pod nos materac do dmuchania.
-          Co będzie z jaszczurką? Jak ją mam teraz oglądać przez te majtki? Jak lizać?
Krzyknąłem zrozpaczony, chociaż od jakiegoś czasu już nie lizałem. Rozumiecie-bąbel.
-          Jaszczurki już nie ma - powiedziała sucho.
-          Jak to, nie ma?! - wydarłem się na cały akademik.
-          Nie ma, usunęłam.
Rycząc, padłem przed nią na kolana.
-          Dlaczegoś to zrobiła?!
Ona wystukiwała coś na klawiaturze telefonu.
-          Łuskonośne gady już są niemodne - wytrajkotała i wypuściła gdzieś esemes.
-          A co tu moda ma do rzeczy? To była m o j a jaszczurka, jakim prawem, dlaczego? Wytłumacz!
Ale ona nie chciała tłumaczyć. Obróciła się na pięcie i wyszła. Wróciła w nocy, bez słowa przebrała się w pidżamę i wsunęła pod kołdrę. Mnie przypadł koc. I kiedy już zasypiałem, trąciła mnie łokciem.
-          Wiesz, z jaszczurką to skłamałam.
Wiedziałem! Zerwałem się z podłogi, bo materac już jakiś czas temu przetarłem jęzorem i zrobiła się dziura.
-          Pokaż, pokaż ją, moja kochana!
-          Nie tylko pokażę, ale i dam. – I wsadziła mi za slipki coś śliskiego i ruchliwego. – Masz swoją jaszczurkę, poliż sobie. I nakryła głowę kołdrą.

Trudno, pomyślałem, nasze poczucie humoru jest różne, ale to jeszcze nie powód, żeby się zaraz rozchodzić. Jaszczurkę wsadziłem do słoika po korniszonach, a zły nastrój ukochanej postanowiłem przeczekać karmiąc jaszczurkę jabłkami. Nadałem jej imię, a jakże, Marzenka. Odtąd zawsze Marzenka przy mnie była, a czasami nawet dwie. Któregoś dnia, Marzenka numer jeden oznajmiła mi, że przyjeżdża do niej brat i zostanie jeszcze jakiś czas. To masz drugiego brata?, zapytałem uradowany. Nie dalej jak trzy dni wcześniej poznałem jej pierwszego brata, odpoczywał w jej siostrzanym objęciu, kiedy wróciłem ze spaceru z Marzenką numer dwa. Mam, warknęła i wyniosła moje rzeczy na korytarz. Od jakiegoś czasu ciągle warczała, tłumaczyłem sobie to stresem związanym z sesją egzaminacyjną. Na czas wizyty brata zamieszkaliśmy z Marzenką Łuskonośną w kącie, pod oknem. Ja to rozumiałem, pokój faktycznie był ciasny, a jak mówi przysłowie: Gość w dom, Bóg w dom. Trudno żeby człowiek spał na korytarzu. Moja ukochana z bratem zaczepiali się czasem o nas butami, kiedy wracali nad ranem, bo Marzenka chciała mu pokazać jak najwięcej uroków miasta. Po dwóch tygodniach jej małomówny brat wyjechał. Nawet nie było okazji zamienić kilku słów”. 

środa, 12 lutego 2014

„Król Tyru” – kolejna ocena

„Pożeracz Światów… czyli książek”, a tak naprawdę Paweł Richert przeczytał mojego „Króla Tyru”. Jego zdaniem „Pierwszy kryminał w tym roku – ostatnia część trylogii Białkowskiego - nie zawiódł. Wartka akcja, znane już oraz nowe postaci i ich pogmatwane losy, intryga pleciona gęsto i często niespodziewanie zmieniająca ścieg. Poznajemy dalszy ciąg historii związanej z Montalto i kainitami. Fabuła idzie zupełnie inną drogą niż poprzednie części, ale jest ona równie wyboista i pełna zakrętów (…) Pomijając niektóre – według mnie – sztucznie brzmiące zwroty, świetna lektura”. Całość tutaj: http://slpablos.blogspot.com/2014/01/tomasz-biakowski-krol-tyru.html

wtorek, 11 lutego 2014

„Klaun” Pavla Kohouta

Pavel Kohout bywa nazywany wybitnym czeskim dramaturgiem. Ja zetknąłem się dotychczas jedynie z jego twórczością prozatorską. „Kacica”, którą u nas wydało wydawnictwo Muza blisko dwadzieścia lat temu, to jedna z moich ulubionych pozycji. Opowieść o Lizince Tacheci, która zostaje uczennicą szkoły dla katów (sic!), jest niezwykła. Kończy ją zdanie, które wiele mówi, o poczuciu humoru, jak i podejściu pisarza do materii literackiej. Owo zdanie brzmi: „Nie pierdnął”. Ot, cały Kohout. Napisałem, że autor „Trzeciej siostry” jest wybitnym dramaturgiem. Okazją do sprawdzenia tej opinii był niedzielny spektakl w olsztyńskim Teatrze Jaracza zatytułowany „Klaun”. Tu muszę napisać zdanie o samym budynku, który przeszedł gruntowny remont i prezentuje się teraz imponująco. Przedstawienie odbywało się na scenie „Margines”, która wcześniej wyglądała nie najlepiej Dość powiedzieć, że publiczność zasiadała na drewnianych ławach, a z ulicy dobiegał miejski hałas. Teraz to scena, której mogą Olsztynowi pozazdrościć największe polskie teatry. A przecież to tylko jedna z kilku, znacznie większych scen. Kto nie wierzy, niechaj sam sprawdzi. „Klauna” wyreżyserował mój ulubiony olsztyński reżyser, a równocześnie dyrektor „Marginesu” Giovanny Castellanos. Obserwuję jego talent, od kiedy pokazał „Podróż do wnętrza pokoju” autorstwa Michała Walczaka. Tu ciekawostka, Castellanos występuje również w tytułowej roli, czyli klauna Augusta. Akcja sztuki rozgrywa się na cyrkowej arenie. Oto średnio rozgarnięty klaun postanawia zostać dyrektorem cyrku, aby móc tresować cesarskie lipicany. Ostatnio książkę o tych wspaniałych zwierzętach pt. „Czysta biała rasa” autorstwa Franka Westermana wydało wydawnictwo Czarne. Oczywiście, polecam. Cyrk należy do dyrektora Holzknechta, którego w olsztyńskim przedstawieniu zagrał Cezary Ilczyna. To Dyrektor wymyśla zabawę, która polega na spełnieniu trzech zadań przez głupiego klauna. Ich wykonanie oznacza zdobycie władzy nad cyrkiem. Tyle, że klaun nie chce władzy, on pragnie jedynie tresować piękne zwierzęta. To trudne do pojęcia dla pragmatycznego dyrektora. Pomocnikiem Holzknechta jest inspektor maneżu świetnie zagrany przez Marcina Tyrlika. Kohout stworzył swój tekst po tym, jak doświadczył rozczarowania komunizmem. Opisywał problem władzy, którą mogą sprawować tylko wybrani. Tresura koni to tak naprawdę sprawowanie rządów nad narodem. Klaun, aby rządzić, musi mieć rodzinę. Czy ktoś taki, lekkoduch, wieczne dziecko, osobnik traktowany niepoważnie jest w stanie być odpowiedzialnym? Sprawa zdaje się być rozstrzygnięta. Lecz August nie poddaje się. Tworzy rodzinę mocą swojej wyobraźni. Owa wyobraźnia jest jego największą siłą. Chcą go jej pozbawić zarówno Dyrektor, jak i Inspektor. Lecz fantazji kupić się nie da. Zatem należy ją zniszczyć. Kohout jest ciągle aktualny. Porusza problem dostępu do piękna i sztuki. Nie można jej stworzyć mocą dekretu czy ustawy. Bycie artystą to dar. Artysta przez swoją nieprzewidywalność, wrażliwość i potrzebę autonomii zagraża ładowi i przyjętym zasadom. Może go zniszczyć jedynie barbarzyństwo. August nie będzie cieszył się widokiem pięknych koni. On i jego bliscy w finałowej scenie trafią do klatki z dzikimi zwierzętami. Świat może odetchnąć. Znowu jest przewidywalny. Znowu stał się (nie)ludzki.

niedziela, 9 lutego 2014

Rok 2025, a potem koniec?

Luty trwa w najlepsze, a ja dopiero czytam jesienny numer czasopisma „Rita Baum” (29/2013). Tym razem redaktorzy zajęli się problemem dramatycznie spadających nakładów pism wydawanych w formie papierowej. Numer otwiera tekst autorstwa Piotra Czerniawskiego pod wiele mówiącym tytułem „Prosektorium”. Autor pokazuje mechanizmy, które stały za dramatycznym spadkiem nakładów. W pewnej chwili pisze, że „upadek prasy papierowej w Polsce jest przesądzony (firma Future Exploration szacuje, że nastąpi on w 2025 roku)”. Autor uważa, że „jedyną szansą na przetrwanie czasopism w formule zbliżonej do dzisiejszej jest sprzedaż wersji cyfrowej na tablety”. Kolejny teksty zamieszczony w „Ricie Baum” jest utrzymany w równie ponurym tonie. „Prasa papierowa umiera” pisze Katarzyna Paprota. Jak ją uratować? Autorka stawia śmiałą tezę, że „To, co być może przedłużyłoby agonię prasy, to umiejętność uczenia się od blogerów, sięganie po ich sposoby sprawdzania informacji i pozyskiwania wiadomości, opanowanie serwisów społecznościowych z całą ich specyfiką. Z całą pewnością nie zaszkodziłoby też odświeżenie stylu, bo nadęte, tłuste, paraliterackie frazy lub też sztywne, schematyczne zdania rodem z polskiej szkoły pisania listów nadal straszą na łamach publikowanych dziś gazet, zamiast pozostać tam, gdzie ich miejsce – w lekturach szkolnych”. Tu bym był ostrożniejszy. Mając do wyboru chociażby recenzje zamieszczane w papierowych „Nowych Książkach”, a te z działu kultury na „Wirtualnej Polsce”, póki co wybieram te pierwsze.

piątek, 7 lutego 2014

Czubaj po angielsku

Ze stolicy przywiozłem powieść kryminalną Mariusza Czubaja pt. „21:37”. Przypomnę, że za tę książkę autor otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru. Wieczorem, w kameralnym gronie, miałem przyjemność wysłuchać relacji samego pisarza, który opowiedział o promocji książki w Londynie. Pretekstem była premiera angielskiego wydania „21:37”, z której właśnie wrócił. Moją uwagę zwróciło zamieszczenie na stronie tytułowej nazwiska tłumaczki, czyli Anny Hyde. U nas to ciągle rzadkość, a przecież dobry tłumacz to połowa sukcesu. Życzę autorowi aby kolejne jego powieści ukazywały się w krajach anglojęzycznych i nie tylko. Póki co, czekam na nową książkę, którą zapowiada wydawnictwo Albatros. Nosi ona tytuł „Martwe popołudnie” i ma pojawić się jeszcze w pierwszej połowie tego roku.

czwartek, 6 lutego 2014

Polukrowane pola

Dwa dni spędziłem w Warszawie. Jadąc obserwowałem pola, które w słonecznym świetle wyglądały tak, jakby ktoś polał je gigantyczną ilością lukru, który zdążył już zgęstnieć. Zdjęcie zrobione telefonem nie oddaje niezwykłych obrazów, lecz myślę, że chociaż namiastka tego, co widoczne było przez dziesiątki kilometrów na nim jest.


wtorek, 4 lutego 2014

„Zadra” się trzyma

Właśnie ukazało się najnowsze wydanie krakowskiego kwartalnika, od kilku lat ukazującego się tak naprawdę jako półrocznik, „Zadra”. To numer 3-4 z 2013 roku. Mały poślizg w przypadku czasopisma społeczno-kulturalnego nie dziwi. Warto natomiast odnotować, że pomimo trudnej sytuacji tego typu tytułów w Polsce, „Zadrze” udała się rzecz bardzo ciekawa, a mianowicie włączenie czytelniczek we współfinansowanie pisma. Ogłoszona w minionym roku akcja 500 prenumerat okazała się strzałem w dziesiątkę. Dzięki czytelniczkom pismo przetrwało, jest i, miejmy nadzieję, nadal będzie. Akcja jest nadal aktualna, bo z oczywistych względów jest inicjatywą coroczną. W numerze dużo tekstów poświęconych absurdalnej debacie o tworze trudnym do zdefiniowania, czyli o tzw. ideologii gender. Moją uwagę zwrócił jednak tekst wybitnej kryminolożki, prof. Moniki Płatek, pt. „Historie wyszeptane w bieli”. Autorka odwołując się także do własnej biografii przygląda się dzieciom urodzonym pomimo królującego zła i braku nadziei na lepszy świat. Jej brat przyszedł na świat w obozie koncentracyjnym. On i wiele innych dzieci nie umieją zrozumieć, jak to jest rodzić się w czasie wojny – z miłości, z gwałtu, z obowiązku państwowego (przypadek Lebensbornów). Płatek upomina się o prawo kobiet do decydowania o swoim ciele, ale też – niejako na marginesie „Ostatnich świadków” Swietłany Aleksijewicz – namawia dorosłe dziś dzieci do zaakceptowania tego, że przyszło im pojawić się na świecie właśnie wtedy, gdy wokół dominowała śmierć. 

poniedziałek, 3 lutego 2014

LGM - Kilka słów podsumowania

„Szlag by trafił te wszystkie Olsztyny!” pisze jeden z autorów tekstów, które są owocem Literackiej Gry Miejskiej. Okrutna to ocena. Przewrotnie, obraz miasta jaki wyłania się z nadesłanych prac Olsztynowi jako miejscu do tworzenia kryminalnych intryg sprzyja jak najbardziej. Zaś wizja miasta na północy kraju, z wiecznym mrokiem, chłodem, wiatrem szarpiącym poły płaszczów, poczuciem zamknięcia i izolacji oraz odczuwalnym zagrożeniem, może być pociągająca i inspirująca. Tutaj płoną kamienice i samochody. Ociekające krwią trupy wiszą pod Mostem Jana, ciała spadają z ratuszowej wieży, można je znaleźć na zdewastowanym Stadionie Leśnym, czasem pływają w Łynie, głębokim stawie i jednym z licznych jezior. Grupy przestępcze wybijają się seriami z broni palnej na Targu Rybnym. Skarby kryje drewniana podłoga w Teatrze Jaracza, gmachy bibliotek, a nawet pusty akademik przy ulicy Niepodległości. Zbrodniarze posługują się nie tylko bronią palną. Lubią porywać. Można ich spotkać z kijem bejsbolowym i pogrzebaczem w ręku. Mordują nożem, krzesłem, kocem, polewają benzyną, a kiedy brakuje pomysłu, obijają nieszczęsne ofiary buciorami. Czasem, dla większego efektu, odcinają ręce. Zdarza się im dokonać dekapitacji metalowym ostrzem szpadla, którym wcześniej kopią na podolsztyńskich działkach groby. Kiedy indziej bezdomny zostanie zepchnięty z mostu w nurt zimnej, rwącej rzeki, zaś poczucie winy popchnie do zażycia trującej substancji wrażliwą dziewczynę. Powracają w historiach czasy milicji obywatelskiej, Pewexów i restauracji „Andromeda”. Mordercą może być każdy, chociażby dziennikarka, z którą sypia bohater. Tu morduje się bez taryfy ulgowej. Z zemsty, zranionej dumy, odrzuconego uczucia i, rzecz jasna, dla pieniędzy. Brat zabija siostrę, chłopak dziewczynę. Oczywiście, autor autorowi nierówny. Widać braki warsztatowe, styl szwankuje, z ortografią też nie najlepiej. Nie w tym jednak rzecz. Chodzi w tym przypadku o dobrą zabawę, uruchomienie pokładów wyobraźni, dowcip i inteligencję. Tego odmówić twórcom nie mogę. Dziękuję za udział w projekcie i zachęcam do wędrówek po mieście. Gdyż jak napisał przywołany na wstępie jeden z uczestników gry, „Nad ranem niemal wył z bólu, nienawidził Olsztyna z całego serca i tysiąc razy obiecywał sobie wybrać się do tego cholernego miasta”. Ot, taki paradoks.

sobota, 1 lutego 2014

Znawcy

„Sprawa się rypła” podobnie jak i „Zaborcza miłość” otrzymały najniższą z możliwych ocen, czyli jedną gwiazdkę. Równie „wysoko” oceniono „Człowieka widmo” i „Saharę”. Co nie znaczy, że nie trafiały się dwie, a nawet trzy gwiazdki. Sugerowano, aby nie przegapić „Małej miss” – cztery gwiazdki, animowanego „Grobowca świetlików” i „Pierre Boulez – pewna droga” – opowieści o kompozytorze. Oba te filmy w pięciopunktowej skali „Gazety TV” otrzymały noty bliskie doskonałości. Pomimo tego szukałem czegoś innego. Zagłębiłem się w szczegółowy spis programów na piątek. Moją uwagę zwróciło słowo, które pojawia się wcale nie tak rzadko w tytułach filmowych. Jest to „tatuaż”. Wymieniany jako pojedyncze słowo, a czasem w wersji rozbudowanej. Jest zatem tatuaż ostatni, diabła, żeglarza. Wyprodukowano nawet „Człowieka z tatuażem”. Tego, którym się zainteresowałem, recenzenci nie ocenili w żaden sposób. Nie zamieścili odsyłacza do spisu znajdującego się na wcześniejszej stronie. Nie istniał. Czyżby było to aż takie dno? Na szczęście podano nazwisko reżysera, a raczej reżyserki. „Tatuaż” jest dziełem Jane Campion. Dziwne, pomyślałem. Campion otrzymała „Złotą Palmę” w Cannes, „Srebrnego Lwa” w Wenecji. Czyżby jej „Tatuaż” to jakieś twórcze nieporozumienie? Zdarza się wszak najlepszym. Postanowiłem jednak zaryzykować. Moje zdumienie rosło w miarę śledzenia fabuły. Oto scenarzystką „Tatuażu” była Susanna Moore. Pobiegłem między regały i odnalazłem niewielką książeczkę jej autorstwa. Wydało ją u nas na podłym papierze w roku 1998 wydawnictwo Zysk i S-ka. Czyżby zatem film, który zdaniem recenzenta „Gazety Wyborczej” nie zasługiwał na jakiekolwiek odnotowanie, był filmową adaptacją powieści Moore, którą amerykański „Newsweek” określił „Wirtuozersko skonstruowaną tajemnicą morderstwa”, a „Time” nazwał „Zadziwiającym… skomplikowanym thrillerem, który wykorzystuje najgłębsze potencjały literatury”? Wyglądało na to, że chodzi o tę samą książkę. Dalej było jeszcze ciekawiej. Zdjęcia do „Tatuażu” zrobił Dion Beebe. Tak, tak, ten sam, który za „Wyznania gejszy” dostał Oskara. Zapragnąłem dowiedzieć się, kim jest autor pięknej muzyki niepokojąco pobrzmiewającej z ekranu telewizora. Facet nazywa się Hilmarsson. To urodzony w Reykjaviku twórca ścieżki dźwiękowej do chociażby historii o staroangielskim bohaterze poematów Boewulfie. Teraz aktorzy. Meg Ryan (gdzież jej tam do aktorów z „Człowieka widmo”!). Partneruje jej w roli policjanta Mark Rufallo, który zagrał chociażby w „Mieście ślepców”. Kolejni nieznani to grająca siostrę głównej bohaterki Jennifer Jason Leight. Zaś krążący po ulicach z psem na rękach lekko psychopatyczny osobnik to nikt inny jak Kevin Bacon. Jednym słowem – amatorka. Bo kto by zwracał uwagę na takie byle co, jak film Jane Campion. Spece z „Wyborczej TV” wiedzą co należy oglądać, a czego nie. Chronią mnie przed miernotą, skwapliwie ją przemilczając. Chwała im za to!