Dzisiaj mamy 40 rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. W wydanym właśnie wznowieniu "Mistrzostwa świata" znalazł się fragment poświęcony tamtemu okresowi, ale widziany z perspektywy dziecka. Zamieszczam część rozdziału, a czytelników zainteresowanych dalszą częścią dziwacznego kuligu, odsyłam do książki. Można jej wysłuchać w interpretacji znakomitego aktora, można też przeczytać. Obie wersje od kilku tygodni są dostępne w sprzedaży.
"Tego dnia kierownictwo szkoły wraz z członkami zaprzyjaźnionej Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego postanowiło urządzić dzieciom kulig. Miał być to sygnał dla wichrzycieli i wrogów demokracji, że Państwo Ludowe ma się całkiem dobrze. Że następuje powrót do normalności. Że chociaż wojna to nasza wieś spokojna.
Pod szkołą zebrała się cała moja „zerówka”, ale także dzieci z klas wyższych, częściowo były to wiejskie wyrostki, bo nasza szkoła była szkołą zbiorczą, gminną. Każde z nas przyciągnęło sanki, a niektórzy nawet dwie pary, bo próbowano przemycić rodzeństwo. Te jednak szybko przepędził magister Dzierżyk, wuefista, lokalny amant, metr sześćdziesiąt w czapce uszatce, ze śmiesznym wąsikiem. Kazał nam ustawić się w szeregu, jak na przeglądzie wojsk. Staliśmy tak jedno dziecko obok drugiego, słońce ślicznie świeciło, był lekki mróz, pogoda idealna do manewrów. Po kwadransie zza zakrętu wyskoczył zgniły uaz, z którego energicznie wyleciał barczysty i sumiasty pułkownik od WRON – y. Przeszedł wzdłuż naszego szeregu salutując, zatrzymał się przed nauczycielem Dzierżykiem. Wuefista ukłonił się sztywno i zameldował:
- Obywatelu pułkowniku! Melduję oddział dzieci gotowy do wzięcia udziału w akcji o kryptonimie „kulig”. Stan oddziału trzydziestu, nieobecnych trzy, wszyscy usprawiedliwieni!
Pułkownik zasalutował.
- Dajcie, spocznij! – Powiedział pułkownik.
- Całość, spocznij! – Wrzasnął nauczyciel.
- Dziękuję wam, poruczniku. Kto nieobecny?
Zatkało mnie. Poruczniku? Dzierżyk był porucznikiem?! Nie mogłem uwierzyć. Ten kordupel oficerem? No nie! Ale kiedy magister obciągnął poły ciut za dużego munduru i założył hełm z dwoma gwiazdkami, faktycznie wyglądał jak porucznik. Teraz znowu wrzasnął:
- Dwoje dzieci sekretarza gminy Ignaczaka. Chore. Grypa, obywatelu pułkowniku.
- A to trzecie?
- Wilczek Adam, syn Edwarda. Ojciec to element wrogi ustrojowo, nie pozwolił dziecku uczestniczyć.
- Zanotujcie, adiutancie
Teraz pułkownik zwrócił się do szczupłego chorążego, który cały czas był w jego pobliżu, ale może dlatego, że pułkownik roztaczał wokół siebie aurę karności i wyjątkowości, chorążego nie było widać? Chorąży zanotował i schował kapownik w skórzanej torbie, którą miał przewieszoną przez ramię.
- Zajmiemy się tym całym Wilczkiem. Już niedługo będzie kąsał... Ale to później. Zaczynajmy, Dzierżyk, szkoda czasu!
- Całość, baczność! – Wrzasnął na nas porucznik Dzierżyk – Na prawo patrz!
Puściliśmy, jak jeden, sznurki do sanek, wypięliśmy wątłe piersi i lekko skierowaliśmy głowy w prawo. To dziwne, nigdy tego wcześniej nie robiliśmy, a wypadło nadzwyczaj udanie.
- Obywatele dzieci! – zaczął pułkownik, ale zaraz przerwał. – Dzierżyk! Do mnie, biegiem!
Porucznik – magister podbiegł blady do dowódcy – pułkownika.
- Gdzie „młodzież”?
- No jak, gdzie? Obywatelu pułkowniku, toć tutej! – porucznik Dzierżyk był bardzo zdenerwowany, a jak się denerwował, to zaczynał mówić jakoś inaczej. – Tutej stojo, o!
- Durnia ze mnie robicie?! Gdzie „młodzież”?
Teraz Dzierżyk chyba coś sobie przypomniał, bo uśmiechnął się szeroko i zapiszczał:
- Obywatelu dowódco! Pułkowniku Kruk! A za wami, o tam, w tle!
I wszyscy, łącznie z pułkownikiem Krukiem i jego adiutantem z kapownikiem, zadarliśmy łby na dach szkoły, gdzie wisiało wielkie hasło składające się z kilku połączonych ze sobą kawałków białego prześcieradła:
MŁODZIEŻ Z LUDOWYM WOJSKIEM POLSKIM WYSŁUCHUJE NARODU
Pułkownik uśmiechnął się delikatnie i zaczął od nowa:
- Obywatele dzieci! To wielka rzecz, ten nasz dzisiejszy kulig! To manifestacja powrotu do normalności, stabilizacji. My tym kuligiem pokazujemy wrogom naszego Ludowego Państwa: Patrzcie, u nas jest dobrze, może nawet bardzo dobrze. Dzieci jeżdzą na sankach, dzieci się bawią, a dorośli zamiast skakać sobie do oczu zaprzęgają koniki do sań i patataj! Patataj, w pola, w las!
I chciał pułkownik Kruk mówić dalej, ale nie mógł, bo wszyscyśmy ryknęli śmiechem, kiedy z dachu pofrunęła kartka z „młodzieżą”, a zaraz po niej inny kawałek, który spadł pod nogi przerażonego Dzierżyka. Teraz patrzyliśmy na dach i na zdobiące je hasło:
Z LUDOWYM WOJSKIEM POLSKIM CHUJE NARODU
- W prawo zwrot! – Wydarł się pułkownik Kruk – Łączyć sanki sznurkiem! Raz, dwa. Raz, dwa! Biegiem! – Krążył między nami, a w dłoni zaciskał zgrabny pistolet p-63, którym wymachiwał we wszystkie strony.
- Towarzyszu pułkowniku! Towarzyszu Kruk! Nie wszystkie sanki mają odpowiednio długi i mocny sznurek! – piszczał porucznik Dzierżyk.
- To dajcie nasz sznur, ten od snopowiązałek! Ten afgański, na eksport! – pułkownik przeładował pistolet – Tempo, tempo!
Kwadrans po tym powiązano nasze sanki drutem kolczastym z fabryki ojca. Posadzono nas parami, wedle klucza pułkownika, który rozmieścił dzieci od najwyższych do najniższych. Regulaminowo. Na pierwszych sankach usiadł adiutant z kapownikiem. Mnie przypadły sanki trzecie od końca. Za mną siedział Gruby. Cóż, karakany zawsze mają gorzej. Niektóre dzieci płakały, bo taki podział powodował, że musiały siedzieć na cudzych szynach. Całość zamykał kapral - kierowca pułkownika, który z uaza przytaszczył cekaem i zabezpieczał nim tyły. Dzieci dalej płakały. Ale pułkownik Kruk oddał ostrzegawczy strzał w niebo i zaległa cisza. Siedzieliśmy w niej dobry kwadrans, po czym pułkownik zapytał porucznika:
- A gdzie, Dzierżyk, macie konia do kuligu?
Dzierżyk znowu pobladł, jak wtedy gdy pułkownik zapytał go o hasło.
- Towarzyszu pułkowniku! Melduję, że ja chciałem już wcześniej zameldować, ale jakoś tak sposobności nie było...
- Mówcie, towarzyszu, jak widzicie, każdy problem da się rozwiązać. Tylko trzeba dialogu. Mówcie zatem, Dzierżyk, mówcie. Ja was słucham.
- Towarzyszu pułkowniku Kruk! Konia nie ma, bo go koniokrady ukradły. U nas dużo koniokradów. Więcej niż koni.
- Dzierżyk! Co wy mi tu pierdolicie za uchem?!
- Jeszcze wczoraj był, u Ulaniuków, w stajni. Ale rano już nie było.
Pułkownik chwilę milczał, po czym powiedział:
- A traktor jaki macie?
- Jest, towarzyszu pułkowniku. U Ulaniuków jest. Konia nie ma ale ciągnik jest. Koniokrady nie ukradły. Koń im wystarczył. Ursus trzysta trzydzieści. Dawać go?
- Dawać! Migiem!
I magister Dzierżyk popędził przez mostek, za zamarzniętą rzekę Symsarnę po traktor do kuligu organizowanego przez samorząd naszej szkoły i WRONę, którą dowodził Kruk. Ale kiedy wrócił, jego mina nie wróżyła niczego dobrego:
- Ursus jest, ale paliwa niet! Ulaniuki nie mają. Traktor dadzą, bo to nasi ludzie są, ale paliwo... Paliwo reglamentowane. Skąd wziąć paliwo?
Pułkownik krążył po placu bardzo zadumany, wreszcie stanął i powiedział:
- No tak, na linii frontu takie rzeczy się zdarzają. Wszystkiemu winna słaba aprowizacja. Trudno, sytuacja wymaga rozwiązań specjalnych. Nawet kosztem obronności. – I wrzasnął na adiutanta na sankach – Sroka! Wprowadzić trzeci stopień gotowości! Wcześniej zrobić dokumentację!
Chorąży Sroka zerwał się z sanek na równe nogi, z torby, w której trzymał kapownik, wydobył aparat zorka i począł trzaskać całej naszej grupie zdjęcia. Nie wiedzieć czemu dużym łukiem omijał błyszczący w słońcu śliczny cekaem. Nam nakazał się uśmiechać i rzucać w siebie gałkami. Na koniec zasalutował i pognał w kierunku sali gimnastycznej szkoły. Przez oszklone ściany widzieliśmy jak przebiega jej długość, wpada do kantorka na piłki lekarskie, skakanki i materace.
Pięć minut później ziemia zadrżała, runęła ściana magazynku przy sali gimnastycznej i z ruin wyłonił się potwór. W naszą stronę z chrzęstem ruszyło potężne cielsko czołgu z długaśną lufą. Zaniemówiliśmy. Ale w tym czasie pułkownik, widząc nasze gęby, wyraźnie podniecony, osobiście już nakierowywał czołg z chorążym Sroką za sterami na nasz placyk. Kiedy kolos się zatrzymał, pułkownik polecił kapralowi Jaskółce, bo tak się kierowca pułkownika nazywał, odlać w baniak paliwa i ruszyć z nim za rzekę, celem przelania go do traktora i doprowadzenia rzeczonego na punkt zborny. Kapral zasalutował i pognał wykonać rozkaz. W oczekiwaniu na powrót kaprala Jaskółki i rozpoczęcie kuligu podziwialiśmy czołg, którego parametry przybliżał nam Kruk:
- Te siedemdziesiąt dwa to radziecka konstrukcja produkowana w fabryce wagonów w Niżnym Tagilu. Pancerz wielowarstwowy, armata gładkolufowa sto dwadzieścia pięć milimetrów na pociski odłamkowo – burzące, podkalibrowe i kumulacyjne... – pułkownik wydobył z kieszeni długopis-wskaźnik, krążąc dookoła monstrum objaśniał nam jego budowę. – Z armatą jest sprzężony karabin maszynowy kaliber siedem sześćdziesiąt dwa milimetra. Na wyposażeniu również przeciwlotniczy karabin maszynowy, w skrócie pe-ka-em, tu uwaga, kaliber dwanaście i siedem milimetra. Te siedemdziesiąt dwa obsługuje trzech ludzi, waży czterdzieści pięć ton, z armatą ma długość prawie dziesięciu metrów. Bez armaty – sześć sześćdziesiąt siedem, oczywiście z błotnikami, szerokość - trzy czterdzieści sześć, wysokość – dwa trzydzieści siedem. Jednostka ognia, trzydzieści dziewięć nabojów. Ale, tu uwaga, można zwiększyć do czterdziestu pięciu! Czołg rozpędza się do blisko osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, można nim przejechać bez tankowania dodatkowego czterysta pięćdziesiąt kilometrów. – Tu pułkownik uśmiechnął się szeroko – Ale tyle dzisiaj kilometrów nie przebędziemy... Kocham ten czołg! – wyjawił, czule głaszcząc lufę.
W międzyczasie traktorem przyjechał kapral Jaskółka, towarzyszył mu chłop Ulaniuk.
- Widzicie, Dzierżyk, jak się chce to wszystko można. Nie było konia? Nie było. No to teraz macie koni aż nadto. – pułkownik poprawił kaburę przy pasie – I nikt wam tych koni nie ukradnie!
Kapral zasalutował i zajął miejsce za cekaemem, na końcu łańcucha z sanek. A pułkownik z porucznikiem Dzierżykiem i adiutantem Sroką zniknęli pod pancerzem. Gdyby mieli psa i Gustlika, wyglądaliby jak czterej pancerni. Właściwie, to czołg pułkownika miał wiele wspólnego z dzielnym sto dwa Janka Kosa. Jego numer boczny wynosił 051, a to przecież była równiótko połowa sto dwa! Tyle tylko, że moje skojarzenia szły w innym kierunku. „Pięćdziesiąt jeden”, to był wielki hit zespołu TSA, którego od kilku miesięcy słuchałem na okrągło. Szło to tak:
Idąc cmentarną aleją, szukam ciebie mój przyjacielu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz