poniedziałek, 2 marca 2015

Po premierze

Źródło: Teatr im. S. Jaracza

Ze spektaklu pt. „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” wyszedłem targany sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony widziałem dobrze wykonaną pracę reżysera i pozostałych członków ekipy, z drugiej zaś drażnił mnie sposób prezentacji tekstu wybitnej autorki, bo za taką bez dwóch zdań należy uważać Swietłanę Aleksijewicz. Bohaterki reportażu opowiadają o swojej walce w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej – doświadczeniu, które je ukształtowało. Taki czas nigdy się nie powtórzy, wszystkie są tego świadome. Sztuka z kolei została pomyślana jako uniwersalna opowieść o szaleństwie wojny, jej nieprzystawalności do jakiegokolwiek innego doświadczenia człowieka. Reżyser, czyli Krzysztof Popiołek, miał takie prawo i taką metodę opowiadania obrał. Mówi o tym w wywiadzie udzielonym lokalnej gazecie: „Nie jest to spektakl historyczny”. Już sam początek spektaklu, kiedy widz słyszy współczesną muzykę na to wskazuje. Pytanie, czy taka ahistoryczność jest możliwa, skoro przedstawienie jest adaptacją książki. Następuje odwrócenie ról.
Oto do młodej reporterki, w którą wcieliła się studentka Studium Aktorskiego Joanna Graczyk, przybywa starsza kobieta, uczestniczka działań wojennych. Przypomnę, że w książce Aleksijewicz to reporterka jeździ po terenach kiedyś będących ZSRR i namawia do opowiedzenia swoich historii dojrzałe kobiety, które doświadczyły koszmaru wojny. Rola reporterki jest tak odegrana, że widzimy młodą, nieco naiwną kobietę. Jest to mało przekonujące – ani Aleksijewicz we wstępie swojej książki taka nie jest, ani żadna dziennikarka nie zachowywałaby się w ten sposób, bo przygotowałaby się do rozmowy. Pomysł Popiołka ma tę konstrukcyjną wadę, że jest psychologicznie mało wiarygodny. Kobiety, które nie chcą opowiadać o szaleństwie wojny, zabijaniu ludzi i zwierząt, gwałtach, nagle z jakiegoś powodu przychodzą do reporterki i zaczynają się zwierzać. Rozumiem, że z perspektywy twórców spektaklu trudno zbudować podobną sytuację jak ta w książce. Może należałoby zatem zupełnie zrezygnować z reporterki i oddać głos będącym na scenie kobietom? Te, w osobach: Hanny Wolickiej, Mileny Gauer, Joanny Fertacz, Alicji Kochańskiej, Ewy Pałuskiej, Katarzyny Kropidłowskiej i Aleksandry Kolan, z każdą minutą odsłaniają coraz bardziej koszmarne i dramatyczne epizody z czasu apokalipsy.
Jedynie Wolicka przywołuje dobre wspomnienia. Zmysł praktyczny granej przez nią byłej żołnierki sprawił, że potrafiła z narzędzi służących do prowadzenia walki stworzyć przedmioty użytku codziennego. Nadać im intymny charakter. Bohaterka Wolickiej z wojskowej mapy zrobiła prześcieradło, z oczyszczonych bandaży uszyła suknię ślubną. Oswoiła wojnę, stworzyła pozór normalności i szczęścia. Wspomniana suknia z bandażu powraca w sztuce, aktorka przywołuje ją w chwilach, kiedy opowieści innych o piekle są już nie do zniesienia. Lecz jej deklaracja istnienia miłości w czasach wojennej zarazy brzmi jak tęsknota za światem pokoju. Wolicka gra tak, że ma się wrażenie, że to, co przywołuje, jest pomiędzy prawdą a zmyśleniem. Nie jest w stanie zrównoważyć dramatu.

Setki świadectw kobiet z książki Aleksijewicz zostały w spektaklu przefiltrowane i przypisane siedmiu bohaterkom. W tym wypadku siódemka nie może być szczęśliwa. Życie tych kobiet zmieniło się bezpowrotnie. Koszmaru i szaleństwa nigdy nie uda się oswoić i w pełni opisać. Trudno go zrozumieć młodej kobiecie z magnetofonem. Reasumując, warto pójść i wsłuchać się w głosy kobiet – uczestniczek tamtych dramatycznych wydarzeń. Aktorsko są to role zagrane bez zarzutu. Czy jednak jest to opowieści uniwersalna o wojnie? Czy można ją odczytywać w kontekście aktualnych wydarzeń na Ukrainie? W innych krajach ogarniętych działaniami wojennymi? Raczej nie, co może wyszło sztuce tylko na dobre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz