Pamiętacie
Państwo znakomity debiut Marcina Kołodziejczyka sprzed dwóch lat? Kapitalne
reportaże zebrane w książce pt. „B. Opowieści z planety prowincja” zachwycały
lekkością, precyzją i wnikliwością, a sam autor mógł zaimponować czytelnikom
tych tekstów absolutnym słuchem językowym. Trudno w to uwierzyć, lecz druga
książka Kołodziejczyka, czyli „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” jest
jeszcze lepsza! Autor, na co dzień reporter związany z tygodnikiem „Polityka”,
tak naprawdę stworzył zbiór świetnych opowiadań. To czym czarował przy
debiucie, wówczas wydanym w serii „Strefa reportażu”, w „Dysforii” wyniósł na
poziom nieosiągalny dla wielu prozaików. To już nie są teksty reporterskie. Każde
z piętnastu opowiadań to starannie dopracowane dzieło. Ma rację Hanna Krall
pisząc o tej pozycji, że to: „Gorzka, przenikliwa, zabawna, świetnie napisana
książka”. Tytułowa dysforia, czyli zaburzenie psychiczne polegające m.in. na
wyolbrzymianiu sytuacji i bodźców, zdaje się dotyczyć nas wszystkich. Kołodziejczyk
zagląda do mieszkań Polaków, obserwuje, podsłuchuje ich rozmowy, lepi z tego
bardzo wiarygodne, błyskotliwe portrety. W pewnej chwili pisze: „(…) bo to jest
miasto, tu ludzie robią sobie nawzajem krzywdę, jeśli się zbyt do siebie
zbliżą. Przy piciu jest nawet-nawet, mówią sobie butnie, kim będą w życiu i za
ile miesięcznie, i czym będą jeździć. Są genialni i pomysłowi. Na trzeźwo żalą,
kim nie są i prawdopodobnie nigdy już nie będą. Smucą się i płaczą, że czas im
przecieka albo że inni w ich wieku zaszli dalej i więcej zdobyli; i patrzą, jak
zepchnąć innych w dół, żeby każdy mógł żałować każdego po równo, bez
wywyższania”. Kołodziejczyk chłoszcze bez taryfy ulgowej wszystkich. Długo
nie mogłem przestać rechotać po lekturze opowiadania stylizowanego na wiersz. Sam
tytuł jest wielce wymowny. „Wieczór poezji współczesnej pod okiem animatorki
kulturalnej”. Polecam ten tekst ku przestrodze przed spotkaniami z wszelkiej
maści grafomanami skrzykującymi się na niezliczonej ilości festiwalach i
konkursach. W tym przypadku autor opisał jeden z takich zjazdów. Oto do Białej
Podlaskiej na „kameralny festiwal poetycki” przybywają z różnych stron kraju
poeci i poetki, by w tamtejszym domu kultury, pod okiem pani Asi (licencjat z
małych ojczyzn) zaprezentować swoją twórczość. Jak to wygląda? Niewielki opis: „A
oni pijani, własną wódkę lali do plastików z fantą, plastiki reagowały na
alkohol. Mleczniały, wytrącały chemikalia, przynosząc poetom zatrważające pomysły”.
Nie wszystkim jednak było dane pokazanie swojej twórczości: „Piszesz?, spytał,
bo ja nie piszę, bo mi matka uprała spodnie z najlepszym wierszem”. W tym
miejscu chciałoby się napisać, że szkoda, iż nie każdy z poetów ma taką matkę.
Inni poeci, oczywiście, zaprezentowali swoje dzieła. Z jakim skutkiem? Tego już
nie zdradzę. Odsyłam do świetnej książki Marcina Kołodziejczyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz