wtorek, 16 czerwca 2015

Marcin Kołodziejczyk „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”

Pamiętacie Państwo znakomity debiut Marcina Kołodziejczyka sprzed dwóch lat? Kapitalne reportaże zebrane w książce pt. „B. Opowieści z planety prowincja” zachwycały lekkością, precyzją i wnikliwością, a sam autor mógł zaimponować czytelnikom tych tekstów absolutnym słuchem językowym. Trudno w to uwierzyć, lecz druga książka Kołodziejczyka, czyli „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” jest jeszcze lepsza! Autor, na co dzień reporter związany z tygodnikiem „Polityka”, tak naprawdę stworzył zbiór świetnych opowiadań. To czym czarował przy debiucie, wówczas wydanym w serii „Strefa reportażu”, w „Dysforii” wyniósł na poziom nieosiągalny dla wielu prozaików. To już nie są teksty reporterskie. Każde z piętnastu opowiadań to starannie dopracowane dzieło. Ma rację Hanna Krall pisząc o tej pozycji, że to: „Gorzka, przenikliwa, zabawna, świetnie napisana książka”. Tytułowa dysforia, czyli zaburzenie psychiczne polegające m.in. na wyolbrzymianiu sytuacji i bodźców, zdaje się dotyczyć nas wszystkich. Kołodziejczyk zagląda do mieszkań Polaków, obserwuje, podsłuchuje ich rozmowy, lepi z tego bardzo wiarygodne, błyskotliwe portrety. W pewnej chwili pisze: „(…) bo to jest miasto, tu ludzie robią sobie nawzajem krzywdę, jeśli się zbyt do siebie zbliżą. Przy piciu jest nawet-nawet, mówią sobie butnie, kim będą w życiu i za ile miesięcznie, i czym będą jeździć. Są genialni i pomysłowi. Na trzeźwo żalą, kim nie są i prawdopodobnie nigdy już nie będą. Smucą się i płaczą, że czas im przecieka albo że inni w ich wieku zaszli dalej i więcej zdobyli; i patrzą, jak zepchnąć innych w dół, żeby każdy mógł żałować każdego po równo, bez wywyższania”. Kołodziejczyk chłoszcze bez taryfy ulgowej wszystkich. Długo nie mogłem przestać rechotać po lekturze opowiadania stylizowanego na wiersz. Sam tytuł jest wielce wymowny. „Wieczór poezji współczesnej pod okiem animatorki kulturalnej”. Polecam ten tekst ku przestrodze przed spotkaniami z wszelkiej maści grafomanami skrzykującymi się na niezliczonej ilości festiwalach i konkursach. W tym przypadku autor opisał jeden z takich zjazdów. Oto do Białej Podlaskiej na „kameralny festiwal poetycki” przybywają z różnych stron kraju poeci i poetki, by w tamtejszym domu kultury, pod okiem pani Asi (licencjat z małych ojczyzn) zaprezentować swoją twórczość. Jak to wygląda? Niewielki opis: „A oni pijani, własną wódkę lali do plastików z fantą, plastiki reagowały na alkohol. Mleczniały, wytrącały chemikalia, przynosząc poetom zatrważające pomysły”. Nie wszystkim jednak było dane pokazanie swojej twórczości: „Piszesz?, spytał, bo ja nie piszę, bo mi matka uprała spodnie z najlepszym wierszem”. W tym miejscu chciałoby się napisać, że szkoda, iż nie każdy z poetów ma taką matkę. Inni poeci, oczywiście, zaprezentowali swoje dzieła. Z jakim skutkiem? Tego już nie zdradzę. Odsyłam do świetnej książki Marcina Kołodziejczyka. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz