„Resztkami sił,
trzymając go za kołnierz marynarki i nie zważając na jego wrzaski, zaciągnęła
go do chłodni”. Mowa o Marii Klee, zażywającej antydepresanty, torturowanej i
wygłodzonej, nieustannie wymiotującej, półżywej oraz odsuniętej od służby w
policji ofierze demona zbrodni niejakiego Witrenki. Ów złoczyńca porusza się
bezkarnie po Europie z naciskiem na Niemcy. Wcześniej był członkiem oddziału
antyterrorystycznego specnazu Berkut. Warto zaznaczyć, że w powieści
kryminalnej brytyjskiego autora Ukraina pojawia się na co drugiej stronie. To z
tego kraju w kontenerach przybywają do niewolniczej i haniebnej pracy biedni ludzie.
Inni wyruszają po Wasyla Witrenkę. „Musimy powstrzymać Witrenkę. Zlikwidować go”.
W tym wypadku są to dobrzy antyterroryści, którymi kieruje oficer Buslenko. Do
swoich ludzi powiada: „Pomyślcie przez chwilę o najbardziej niebezpiecznej
postaci, z jaką przyszło wam się kiedykolwiek zetknąć. (…) A teraz wyobraźcie
sobie kogoś dwadzieścia razy groźniejszego, to wtedy zrozumiecie kim jest
Witrenko” (sic!). Bandzior handluje ludźmi, morduje, grabi, a w przerwach „żywcem
wyrywa ofiarom płuca i zawiesza je im na ramionach niczym skrzydła orła”. Cóż,
jak już być paskudnym to do końca, chciałoby się powiedzieć. Przywołana na
wstępie prowadząca osobistą krucjatę ekspolicjantka Klee zostaje w pewnej chwili
pochwycona przez ludzi demonicznego Ukraińca. Bez obaw, w finale przegryzie
gardło strażniczce (oczywiście zdrajczyni kraju) i da nogę. Po drodze wygrzebie
z kosza na śmieci resztki kanapki, połknie ją i błyskawicznie nabierze sił. Dołączy
do przybyłego z północy nadkomisarza Fabela, który tak mówi o swojej służbie:
„Do dzisiaj nie zdawałem sobie sprawy, że to coś więcej niż praca. Bywa
okropna, niezmiennie niedoceniana, ale do tego jestem przeznaczony. (…)
Nieważne, czy to ja znalazłem tę pracę, czy praca znalazła mnie, jestem do niej
przeznaczony”. Język, którym mówią bohaterowie powieści jest rodem z
harlequinów. Przy czym sama praca policji jest rzeczywiście nieciekawa. W
trakcie karnawału w Kolonii ktoś dopada niewinne kobiety i morduje je krawatem przy
okazji wbijając zęby w pośladki ofiar. Jest przebrany w strój klauna. Kanibal wycina kawałki mięsa ze zgrabnych tyłków i owe, jak to kanibal,
konsumuje. Gdzieś w tle, nie wiedzieć po co, pojawia się kwestia Wielkiego
Głodu na Ukrainie. Być może chodzi o nadanie książce czegoś więcej, czyli
głębi. Tej w powieści tyle, co w cytowanych fragmentach. Od początku
uczestniczymy w projekcie napakowanym schematami. Policjant chce i nie chce
odejść ze służby. Nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Czarny charakter
przeszedł operację plastyczną i za cholerę nie można go rozpoznać. Tym
bardziej, że i on porusza się w masce. Zaś kanibali, którzy upodobali sobie
koloński karnawał, jest kilku! W finale nie tylko kanibal ale nawet policjanci
są poprzebierani za klaunów. „Mistrz karnawału” jest powieścią słabiuteńką. Russell
podjął próbę napisania kryminału, którego akcja rozgrywa się podczas
czasu szczególnego, czyli karnawału. Poległ. Dla przeciwwagi podam przykład
wybitnej realizacji takiego pomysłu. Taką książką był „Czerwony kwiecień”
Santiago Roncagliolo. Tam również mamy czas, w którym odbywają się barwne
procesje, krążą tłumy turystów, w tajemniczy sposób giną ludzie. Tyle tylko, że
prokurator okręgowy Chacalcana to postać z krwi i kości, a historia opowiadana
przez peruwiańskiego pisarza zostaje na bardzo długo w pamięci.
Trudno uwierzyć
po lekturze „Mistrza karnawału”, że cykl „hamburski” Russella znalazł nabywców
w wielu krajach. Najwyraźniej autorowi starczyło pomysłów na pierwsze, dobrze
przyjęte, części, a tę napisał na zamówienie wydawcy. Sam Russell w słowie
odautorskim dziękuje agentce za pomoc i wsparcie. I słusznie, chciałoby się dodać.
Wszak dobry agent to połowa sukcesu rynkowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz