poniedziałek, 7 lipca 2014

Craig Russell „Mistrz karnawału”

„Resztkami sił, trzymając go za kołnierz marynarki i nie zważając na jego wrzaski, zaciągnęła go do chłodni”. Mowa o Marii Klee, zażywającej antydepresanty, torturowanej i wygłodzonej, nieustannie wymiotującej, półżywej oraz odsuniętej od służby w policji ofierze demona zbrodni niejakiego Witrenki. Ów złoczyńca porusza się bezkarnie po Europie z naciskiem na Niemcy. Wcześniej był członkiem oddziału antyterrorystycznego specnazu Berkut. Warto zaznaczyć, że w powieści kryminalnej brytyjskiego autora Ukraina pojawia się na co drugiej stronie. To z tego kraju w kontenerach przybywają do niewolniczej i haniebnej pracy biedni ludzie. Inni wyruszają po Wasyla Witrenkę. „Musimy powstrzymać Witrenkę. Zlikwidować go”. W tym wypadku są to dobrzy antyterroryści, którymi kieruje oficer Buslenko. Do swoich ludzi powiada: „Pomyślcie przez chwilę o najbardziej niebezpiecznej postaci, z jaką przyszło wam się kiedykolwiek zetknąć. (…) A teraz wyobraźcie sobie kogoś dwadzieścia razy groźniejszego, to wtedy zrozumiecie kim jest Witrenko” (sic!). Bandzior handluje ludźmi, morduje, grabi, a w przerwach „żywcem wyrywa ofiarom płuca i zawiesza je im na ramionach niczym skrzydła orła”. Cóż, jak już być paskudnym to do końca, chciałoby się powiedzieć. Przywołana na wstępie prowadząca osobistą krucjatę ekspolicjantka Klee zostaje w pewnej chwili pochwycona przez ludzi demonicznego Ukraińca. Bez obaw, w finale przegryzie gardło strażniczce (oczywiście zdrajczyni kraju) i da nogę. Po drodze wygrzebie z kosza na śmieci resztki kanapki, połknie ją i błyskawicznie nabierze sił. Dołączy do przybyłego z północy nadkomisarza Fabela, który tak mówi o swojej służbie: „Do dzisiaj nie zdawałem sobie sprawy, że to coś więcej niż praca. Bywa okropna, niezmiennie niedoceniana, ale do tego jestem przeznaczony. (…) Nieważne, czy to ja znalazłem tę pracę, czy praca znalazła mnie, jestem do niej przeznaczony”. Język, którym mówią bohaterowie powieści jest rodem z harlequinów. Przy czym sama praca policji jest rzeczywiście nieciekawa. W trakcie karnawału w Kolonii ktoś dopada niewinne kobiety i morduje je krawatem przy okazji wbijając zęby w pośladki ofiar. Jest przebrany w strój klauna. Kanibal wycina kawałki mięsa ze zgrabnych tyłków i owe, jak to kanibal, konsumuje. Gdzieś w tle, nie wiedzieć po co, pojawia się kwestia Wielkiego Głodu na Ukrainie. Być może chodzi o nadanie książce czegoś więcej, czyli głębi. Tej w powieści tyle, co w cytowanych fragmentach. Od początku uczestniczymy w projekcie napakowanym schematami. Policjant chce i nie chce odejść ze służby. Nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Czarny charakter przeszedł operację plastyczną i za cholerę nie można go rozpoznać. Tym bardziej, że i on porusza się w masce. Zaś kanibali, którzy upodobali sobie koloński karnawał, jest kilku! W finale nie tylko kanibal ale nawet policjanci są poprzebierani za klaunów. „Mistrz karnawału” jest powieścią słabiuteńką. Russell podjął próbę napisania kryminału, którego akcja rozgrywa się podczas czasu szczególnego, czyli karnawału. Poległ. Dla przeciwwagi podam przykład wybitnej realizacji takiego pomysłu. Taką książką był „Czerwony kwiecień” Santiago Roncagliolo. Tam również mamy czas, w którym odbywają się barwne procesje, krążą tłumy turystów, w tajemniczy sposób giną ludzie. Tyle tylko, że prokurator okręgowy Chacalcana to postać z krwi i kości, a historia opowiadana przez peruwiańskiego pisarza zostaje na bardzo długo w pamięci.

Trudno uwierzyć po lekturze „Mistrza karnawału”, że cykl „hamburski” Russella znalazł nabywców w wielu krajach. Najwyraźniej autorowi starczyło pomysłów na pierwsze, dobrze przyjęte, części, a tę napisał na zamówienie wydawcy. Sam Russell w słowie odautorskim dziękuje agentce za pomoc i wsparcie. I słusznie, chciałoby się dodać. Wszak dobry agent to połowa sukcesu rynkowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz