piątek, 16 maja 2014

Ja (Ali)

„Kiedy grałem Alego własna matka mnie nie poznała”. Słowa te wypowiada Günther Wallraff w rozmowie z Katarzyną Bielas. Wywiad zamieszczono jako uzupełnienie do książki pt. „Na samym dnie”. To najsłynniejszy w historii literatury reportaż uczestniczący, chociaż przed Wallraffem podobne projekty przeprowadzili inni. Najbardziej znany jest Howard Griffin, który w latach pięćdziesiątych postanowił odbyć wędrówkę po Stanach Zjednoczonych ucharakteryzowany na czarnoskórego Amerykanina, po czym opublikował książkę pt. „Czarny jak ja”. Wcześniej była Nellie Bly, która opisała warunki panujące w domu wariatów. U nas po wojnie tę metodę pracy uprawiał Janusz Rolicki, który wcielał się w pastucha, robotnika, marynarza i likwidatora szkód.
Wallraff w swoim reportażu opisuje Niemcy lat osiemdziesiątych z perspektywy imigranta Turka. „Alego traktowano jak idiotę, rozmówcy nie mieli się przed nim na baczności. W swoich łgarstwach szli na całego, bez trudu dało się je rozszyfrować”, pisze we wstępie do książki Lidia Ostałowska. To, co przeszedł Wallraff-Ali przez dwa lata obserwacji bogatych Niemiec z perspektywy tytułowego dna i co opisał w swojej książce, wstrząsnęło opinią publiczną tego kraju. Dość powiedzieć, że książka w ciągu kilku tygodni sprzedała się w nakładzie 1,6 miliona egzemplarzy. Tylko w samych Niemczech doczekała się 21 wznowień, przetłumaczono ją na blisko 40 języków. Wallraff został sławny, bogaty i wpływowy. Jak się szybko okazało również znienawidzony. Reporter otrzymywał pozwy sądowe, był atakowany przez media i koncerny opisane w książce. Wygrał. Co jest tak niebezpiecznego w tej książce, że przeciwko jednemu człowiekowi wystawiono całą armię prawników?
Ali podejmuje się najcięższych, niebezpiecznych, skandalicznie opłacanych prac. Jak mówi jeden z jego kolegów, Tunezyjczyk Jussuf: „O niewolników bardziej kiedyś dbali. Oni przynajmniej byli coś warci i każdy chciał jak najdłużej korzystać z ich pracy. A my? Wszystko jedno, kiedy który się wykończy. Dosyć nowych czeka na robotę”. W odpowiedzi z ust chciwych przedsiębiorców cudzoziemcy często mogą usłyszeć takie oto słowa: „Czego wy w ogóle chcecie? Na wojnie jest o wiele gorzej!”. Są nikim. Mieszkają w piwnicach, nie mają żadnych praw, są regularnie okradani z głodowych tak naprawdę stawek, a kiedy protestują zostają wyrzuceni następnego dnia. Ludzie, którzy ich najmują, wiedzą, że nic im za to nie grozi. Jeden z pracodawców, Adler powiada: „To jest właśnie sztuka: wyciskać pieniądze z gówna i żeby ci jeszcze za to słono płacili. Boże jedyny, są tacy, co wystarczy, że palce wsadzą w gówno, a jak wyciągną, to mają na nich złoto!” Gównem są imigranci, którym odmawia się godności, prawa do godziwej zapłaty, a także do pożegnania najbliższych, kiedy ci umrą. Nieobecność w pracy nawet w takiej chwili oznacza zwolnienie. Są w tej książce wstrząsające opisy ludzkiej tragedii. Pracujący w koksowni chłopak mówi: „Nieraz już miałem ochotę skoczyć głową w dół do wielkiego pieca w ten płynny ogień. Krótki syk i już cię nie ma”. To prawda. Ludzie wykonujący nadludzką pracę fizyczną (szesnaście godzin dziennie to norma, rekordzista pracował non stop… siedemdziesiąt dwie godziny!) w każdej chwili mogą ponieść śmierć. Ich najbliżsi nie otrzymają odszkodowania, większość imigrantów pracuje nielegalnie. Nawet ich śmierć nie odbywa się w godny sposób: „…był kiedyś wypadek, jakiś robotnik wpadł do wielkiego pieca i natychmiast spłonął. Ponieważ nic z niego nie zostało, pobrano symboliczną próbkę stali, przekazując ją krewnym do „pochowania”. W rzeczywistości jego ciało rozwalcowano razem ze stalą na blachę – poszło na samochody, garnki lub czołgi”.
Ali w poszukiwaniu pracy dociera do instytutu doświadczalnego, zostaje probantem. Od tej chwili, jako królik doświadczalny, jest poddawany testom. Dowiaduje się, że jego „tureccy rodacy cieszą się tutaj dużym wzięciem, ponieważ są twardzi i nie skarżą się”. Zdesperowani ludzie decydują się na tę osobliwą „turystykę laboratoryjną” z braku innych źródeł zarobkowania. Często są to byli pracownicy fabryk, wyeksploatowani, niezdolni do fizycznego wysiłku, kalecy. Decydują się „za dobre pieniądze dawać sobie robić różne rzeczy z sercem”. Ali – królik doświadczalny opuszcza szybko klinikę. Nawet krótki pobyt przypłaca hipertrofią dziąseł, które mu ropieją i puchną.
Zrozpaczeni, bezradni ludzie dla kawałka chleba zrobią wszystko. Wstrząsający jest opis handlu robotnikami, którzy mają wykonać pracę w elektrowni atomowej. Wallraff w tym wypadku decyduje się na dziennikarską prowokację. Proponuje pieniądze za wysłanie grupy ludzi w teren skażony. Cóż z tego, że wyprawa może oznaczać rozłożoną na lata śmierć? Pazerny Adler powiada: „Ja jestem człowiek interesu, więc na wszystko idę. Ja chcę swoje zarobić…” Po wykonaniu pracy, za którą otrzymają ułamek tego, co ich pracodawca (trzy tysiące marek na sześciu, podczas gdy handlarz żywego towaru dla koncernów ponad sto tysięcy), zostaną deportowani do Turcji. Ślady zostaną zatarte.

Wallraff w pewnej chwili zamieszcza myśl, która pomimo upływu trzydziestu lat od premiery książki ciągle brzmi przerażająco: „ «Robimy wszystko» to hasło kapitalizmu, przy czym należałoby jeszcze dodać «wszystko, co przyniesie zysk». I jeśli dotychczas, wyłączając próby czynione w okresie Trzeciej Rzeszy (utylizacja szczątków pomordowanych więźniów obozów koncentracyjnych; wartość: 11 marek 50 fenigów od osoby za tłuszcz oraz kości na klej), nie przerabia się ludzi na mydło, to dzieje się tak nie z jakichś tam względów humanitarnych, tylko dlatego, że to się po prostu nie opłaca”. Lektura obowiązkowa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz