„B. Opowieści z planety prowincja” Marcina Kołodziejczyka czyta się znakomicie. Chociaż wyszły w serii „Strefa reportażu” śmiało mogłyby funkcjonować jako opowiadania. Autor ma świetny słuch językowy i cudowne poczucie humoru. Oto niewielka próbka jego talentu: „Jak już tatuś z kolegami zdobył Berlin i wypił cały tamtejszy koniak, wrócił do wsi, do mamusi, bo ja już byłem na ostatnim zakręcie mamusinych wnętrzności. Tatusia chłopi chcieli pobić kłonicami za zepsucie mamusi, ale on miał glejt z armii, wyciągnął go tak, żeby wszyscy mogli sobie zobaczyć, i zostawili go w spokoju. Na tym papierze było po rusku, że Wróblowi Piotrowi Piotrowiczowi przysługuje jako łup wojenny walec drogowy marki Henschel. (…) Walec, za pozwoleniem Armii Czerwonej, czekał na tatusia w Kazachstanie, czkałowska obłast, gdzieś tu miałem to nadanie w szufladzie (wstaje i szuka, ale nie znajduje) Więc tatuś wziął z mamusią ślub, zaczekał, żebym się urodził, i z sąsiadem Bombke Stefanem, takim spolszczonym Niemcem, pojechali za Ural. Nie było ich dwa lata, ten Henschel to była potężna maszyna parowa, to pan sobie wyobrazi, ile toto węgla zeżarło, a czasy były deficytowe (herbatki może zrobię?)”. Polecam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz