W trakcie pobytu we Wrocławiu postanowiłem obejrzeć słynną Halę Stulecia, znajdującą się w Parku Szczytnickim. To wizjonerskie dzieło niemieckiego architekta Maxa Berga, które zbudowano w latach 1911-1913. Mimo że od tego czasu mija właśnie wiek, Hala ciągle zachwyca, zadziwia i poraża monumentalnym rozmachem. To także przykład idei wpisanej w myśl architektoniczną. Bergowi zależało na demokratycznym wydźwięku tego, co projektował, dlatego też zaplanował przestrzeń tak, by znieść dystans między występującymi a widzami. Żelbetonowa konstrukcja ma w sobie, paradoksalnie, intrygującą lekkość. W nowocześnie zaplanowanym muzeum dzięki licznym multimedialnym prezentacjom można np. dowiedzieć się, jak oceniali projekt Berga ówcześni radni Breslau, poznać projekty wieżowców, które nigdy nie zostały zrealizowane, zobaczyć symulację budowy Hali Stulecia (polecam!) czy prześledzić ważne dla tego miejsca wydarzenia, takie jak Wystawa Ziem Odzyskanych i Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju.
W Olsztynie powoli odnotowywane są minusowe temperatury. Dzisiejszy dzień spędziłem w pociągu. Spodziewałem się upałów. Wiecie sami, jak wygląda ogrzewanie w PKP - brak umiaru to norma. Tymczasem było raczej chłodno. Nadrabiałem więc gorącą lekturą. Czytałem powieść "Alex" Pierre'a Lemaitre'a. Poświęcę jej oddzielny post. No a wracając do pogody - we Wrocławiu temperatury dodatnie. Liczę więc, że jutro też tak będzie.
Z wielką
satysfakcją odnotowuję przyznanie Nagrody Historycznej im. Moczarskiego książce
Marcina Zaremby pt. „Wielka Trwoga”. Pisałem o nominacji Zaremby w październiku
życząc tej pozycji zwycięstwa, na które z całą pewnością książka ta zasłużyła.
W sobotę autor odebrał z rąk szanownego jury czek na pięćdziesiąt tysięcy
złotych. Warto dodać, że współwydawcą tej pozycji jest wydawnictwo Znak, które
ostatnie dni może uznać za bardzo udane. Przypomnę, że dopiero co Łukasz Jarosz
otrzymał Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej za najlepszy tom poetycki roku.
„Zapłacilibyśmy.
Wysoką sumę, żeby proces się nie odbył”. Słowa te wypowiada Baumann – prawnik wewnętrzny
przedsiębiorstwa Meyera. Kieruje je do młodego adwokata Caspara Leinena. Ten
drugi jest obrońcą z urzędu emeryta Colliniego. Broni go w sprawie o morderstwo
przywołanego przedsiębiorcy Meyera. Pewnego dnia Collini wszedł do biura z
bronią w ręku, oddał strzały w kierunku szanowanego przedsiębiorcy. Następnie
kopał go po ciele tak długo, aż odpadł mu obcas. Potem czekał na przybycie
policji. Dlaczego zatem firma nie chce tego procesu? Dowody winy są przecież oczywiste.
Dlaczego Caspar Leinen ryzykuje swoją karierę i brnie w tę sprawę? Wszak może
przyjąć propozycję firmy i w nagrodę otrzymać intratne zlecenie. Dlaczego nie
porzuca sprawy, chociaż zamordowany Meyer był dla niego niczym bliski krewny,
sąd rezygnację przyjąłby ze zrozumieniem? Co kieruje nim, kiedy brnie w
przegrany proces? Collini przecież nie zaprzecza, że zamordował Meyera.
Dodatkowym problemem zdają się być relacje łączące młodego adwokata z wnuczką
zabitego. Historia, jaką zaproponował czytelnikom niemiecki pisarz Ferdinand
von Schirach, toczy się niespiesznie. Łatwo można się domyślić, że źródłem
tragedii są wydarzenia z przeszłości. Autor znakomitych zbiorów opowiadań („Przestępstwo”
i „Wina”) oprowadza czytelnika po sądowych salach, eleganckim świecie elit,
lecz przede wszystkim odkrywa mroczne karty powojennego wymiaru sprawiedliwości
w RFN. Ferdinand von Schirach, wnuk sądzonego w Norymberdze hitlerowskiego
zbrodniarza, odkrywa wstrząsające z dzisiejszego punktu widzenia zapisy w
tamtejszym prawie. Przypomina o haniebnej „ustawie Drehera”: „Zgodnie z
orzecznictwem wszyscy tak zwani sprawcy kierowniczy byli jedynie pomocnikami.
Przed sądem żaden z nich nie był traktowany jako morderca. […] Upraszczając:
ustawa oznaczała, że pomocnicy w zbrodni byli karani jako zabójcy, a nie
mordercy. […] …oznaczało, że ich czyny w jednej chwili uległy przedawnieniu.
Sprawcy byli uwalniani. […] Pracownicy urzędu, którzy zorganizowali masakry w
Polsce i Związku Radzieckim, ludzie, którzy odpowiedzialni byli za śmierć
milionów Żydów, księży, komunistów i Romów, nie mogli zostać pociągnięci do
odpowiedzialności. Ustawa Drehera była niczym innym jak amnestią. Amnestią dla
niemal wszystkich”. Von Schirach stawia niewygodne pytania. Najważniejsze z
nich to chyba te o winę i sprawiedliwe wymierzenie kary. Warto też dodać, że po
publikacji tej powieści Minister Sprawiedliwości powołała komisję do zbadania
nazistowskiej przeszłości w tymże ministerstwie. Polecam, chociaż moim zdaniem
Ferdinand von Schirach to przede wszystkim mistrz opowiadania, co udowodnił we
wcześniejszych publikacjach.
Natknąłem się na
książkę Beaty Chomątowskiej pt. „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie”.
Lecz nie o tej pozycji będę pisał, chociaż jedno zdanie zdaje się być
koniecznym. Otóż okładka książki jest stylizowana na szary brulion szkolny
sprzed kilkudziesięciu lat. Tu przypomina mi się 14 numer pisma „Portret” z
roku 2002, który wyglądał bardzo podobnie. Różnił się on od właśnie wydanej
przez wydawnictwo Czarne książki tym, że posiadał prawdziwy grzbiet z płótna. Wydrukował ten niezwykły numer pan Tadeusz Matuszewicz, drukarz-artysta z Biskupca,
który potrafił zrealizować każdy nasz nawet najbardziej szalony pomysł. Z tego
miejsca serdecznie go pozdrawiam! Pamiętam promocję tamtego numeru. Tematem
wiodącym była starość. Młodzi ludzie przebrani w stroje retro jeździli na
odkrytych platformach ulicami Olsztyna, wykrzykiwali hasła, w których upominali
się o ludzi starych. „Młodość musi odejść!”, wołali do przechodniów
prowokacyjnie. Z głośników słychać było piosenki Mieczysława Fogga i Hanki
Ordonówny. Znalazłem w sieci film przedstawiający tamten dzień. Można go
zobaczyć tutaj:
Oto minęło 11 lat. Na filmie rozpoznałem aktora, który teraz jest miejskim
radnym. Inny uczestnik promocji właśnie wrócił z Gruzji, by dzisiaj opowiadać o
niej z perspektywy miękkiego fotela w domu kultury, moja żona nie nosi już
kucyków, a autor filmu pracuje jako adiunkt z tytułem doktora na lokalnym
uniwersytecie. Inny bohater filmu jest cenionym pisarzem. Napisał nawet powieść
o buncie ludzi starych. Nie ma już pisma „Portret”. Nie ma w moim mieście
żadnego z pism kulturalnych, w których publikowałem. Zniknęły: „Warmia i Mazury”,
„Borussia”, a „Undergrunt” przeniósł się do Torunia, gdzie dokonał żywota.
Coraz mniej oddolnych inicjatyw, spotkań literackich organizowanych przez
środowiska studenckie. Te, jeśli już się odbywają, bardziej przypominają celebryckie
eventy, niż dyskusje młodych ludzi wkraczających w dorosłość z tysiącem pytań i
wątpliwości. Dzisiaj nie ma chętnych do bezinteresownego załatwiania
dziesiątków zezwoleń na przejazd po centrum miasta na odkrytej platformie. Platformy
jeżdżą wypełnione towarem. Nikt nie krzyczy, że „młodość musi odejść!”, bo
każdy chce być młody. Wszystko odbywa się przy udziale urzędniczych machin, z
koniecznym grantem. Nikt nie myśli też o zakładaniu pism literackich. Przez
tych jedenaście lat miasto wypiękniało, czemu zaprzeczyć trudno. Lecz chyba
bezpowrotnie utraciło swoją zadziorną duszę. Nie powołało do życia nowego
pokolenia buntowników. Ot, paradoks tego miejsca.
Najwyraźniej kończący się tydzień stał pod znakiem Literackiej Gry Miejskiej. Od organizatorów otrzymałem zdjęcia autorstwa Arkadiusza Stankiewicza, które dobrze oddają klimat poniedziałkowej zabawy. Zamieszczam je poniżej.
Uczestnicy
poniedziałkowej Literackiej Gry Miejskiej dzielą się swoimi wrażeniami. Jeden z
nich – Marcin Wójcik na blogu: http://koziolkuj.pl/kryminal-olsztyn/#axzz2lAvcsjAY
zamieszcza fotorelację oraz tekst, który rozpoczyna słowami: „Napisałem swoje
pierwsze w życiu opowiadanie kryminalne… Wyszło tragicznie. Do mistrzów gatunku
brakuje mi jeszcze bardzo, bardzo dużo, ale… bawiłem się świetnie;)”. Autor
kończy pisząc: „Polecam wszystkim! Najlepiej jest wybrać się na spacer w kilka
osób, wtedy jest jeszcze fajniej. Przy okazji można też posiedzieć w ciekawych
miejscach. Kawiarnia Tu i Tam dla piszących kryminały ma nawet zniżki. Fajnie,
co?”
Chociaż od
premiery „Drzewa morwowego” minęło już blisko półtora roku, czytelnicy ciągle
sięgają po tę książkę i piszą o niej. Na blogu http://szufladopolka.blogspot.com/2013/11/tomasz-biakowski-drzewo-morwowe.html można wyczytać m.in.: „Choć główny bohater zapiera się, że nienawidzi Olsztyna,
książka nomen omen jest hołdem dla tego miasta. Poznajemy tu trochę jego
historii i otrzymujemy naprawdę dużą dawkę informacji o topografii miasta.
Jeśli tam jedziesz, nie znasz miasta i nie masz mapy – weź tę książkę”.
Olsztyńska
Literacka Gra Miejska rozpoczęta. Wczorajszego popołudnia pierwsi uczestnicy, zaopatrzeni
w karty gracza, wyruszyli na trasę. Zbierali materiały do napisania własnej
wersji kryminalnej opowieści. Odwiedzali wyznaczone punkty, w których czekali
na nich pisarze w osobach Pawła Jaszczuka, Mariusza Sieniewicza i piszącego te
słowa. Do gry przystąpili ludzie bardzo młodzi, w wieku gimnazjalnym, studenci,
ale i też osoby dorosłe. Uczestnicy gry mieli okazję zapytać nas o warsztat,
sposoby budowania postaci i opowieści. My przez trzy godziny udzielaliśmy, mam
taką nadzieję, wartościowych odpowiedzi. Rzadko kiedy jest okazja, by przez tak
długi czas móc w cztery oczy rozmawiać z twórcami. Najciekawsze pytania
nagradzaliśmy książkami z dedykacją. Teraz rzecz najważniejsza, uczestnicy gry
napiszą opowiadania, które nasza trójka przeczyta. Wybierzemy z nich te
najlepsze. Trafią one do antologii, którą wyda w formie elektronicznej Miejska Biblioteka.
Warto zatem wziąć udział w zabawie, która potrwa do połowy grudnia. Szczegóły
tutaj: http://www.mbp.olsztyn.pl/index.php?menu_id=109&id=773
Uczestnicy gry losują słowa - klucze.
Mariusz Sieniewicz w trakcie podpisywania książek.
Wróciłem do Olsztyna, by wziąć udział w dzisiejszej Literackiej Grze Miejskiej. Staje się powoli ponurą tradycją, że powroty wiążą się z niespodziewanymi wydarzeniami na drogach. Tym razem przy wjeździe do miasta zderzyły się trzy auta. Staliśmy w długim rzędzie samochodów, za oknem czernił się las miejski. Sytuacja paskudna, bo szans na wycofanie pojazdu żadnych. Pozostaje cierpliwie czekać na szybką reakcję policji, straży i pogotowia. Na szczęście nikt nie zginął. Z Gdańska wracam pełen dobrej energii. Podczas długich, wieczornych rozmów pojawiły się nowe literackie projekty, a te już podjęte nabrały realnych konturów. Tyle moich spraw. Z wielką satysfakcją odnotowuję przyznanie w sobotę Nagrody im. Wisławy Szymborskiej Łukaszowi Jaroszowi za tom poezji „Pełna krew”. Moje zachwyty na tym blogu nad Jaroszem znalazły potwierdzenie w werdykcie. Jury pierwszej edycji podzieliło trofeum między dwoje autorów. Drugim laureatem została Krystyna Dąbrowska z wierszami zebranymi w książce „Białe krzesła”. Wielkie gratulacje dla obojga poetów. Z lokalnego podwórka odnotowuję przyznanie najważniejszej nagrody w świecie sztuk plastycznych czyli Nagrody Prezydenta Olsztyna im. Hieronima Skurpskiego. W tym roku otrzymał ją mój kolega po piórze poeta i dziennikarz Marek Barański od lat piszący o zmarłym artyście. Miło mi tym bardziej, że Barański ostatnią ze swoich książek wydał w „Portrecie”.