Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeczytane. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeczytane. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 1 marca 2018

„Rasputin”

Czytam biografię Rasputina autorstwa Douglasa Smitha. To potężne dzieło (ponad 900 stron!) jest chyba jednym z najpełniejszych dzieł o ówczesnym celebrycie. Same przypisy i bibliografia zajmują ponad sto stron. Kim był ten człowiek? Autor książki pisze o nim następująco: „Historia Rasputina to tragedia, i to nie tylko tragedia jednego człowieka, ale całego narodu, ponieważ w jego życiu – z jego skomplikowanymi bataliami wokół wiary i moralności, przyjemności i grzechu, tradycji i zmiany, wokół powinności i władzy oraz ich ograniczeń – i w jego krwawej, gwałtownej śmierci możemy rozpoznać historię samej Rosji z początku XX wieku. Rasputin nie był ani diabłem, ani świętym, ale nie umniejsza to jego wyjątkowości i znaczenia jego życia dla zmierzchu Rosji carskiej”. Rasputin. Sekciarz, pielgrzym, kochanek, cudotwórca, agent, antychryst, mnich? Kim był naprawdę? Smith pisze dalej: „Im głębiej wchodziłem w badania, tym mocniejszego nabierałem przekonania, że jednym z najważniejszych faktów związanych z Rasputinem, tym faktem, który sprawia, że okazał się on tak nadzwyczajną i silną postacią, było nie tyle to, co robił, ile raczej to, co wszyscy myśleli, że robi”. Warto przeczytać.

sobota, 25 listopada 2017

„Młodzi i fakty” – najnowsza książka Bernadetty Darskiej

Dzisiaj będę uprawiał prywatę. Chciałbym zwrócić Państwa uwagę na właśnie wydaną pracę autorstwa Bernadetty Darskiej. „Młodzi i fakty. Notatki o reportażach roczników osiemdziesiątych” to kolejna książka, w której przygląda się środowisku reporterów. Jej osąd często bywa krytyczny, co udowadnia chociażby poniższy fragment: „Do lamusa odchodzą więc powoli bunt, spór lub gotowość rozrysowywania własnego znaku ideowego. Liczy się skuteczność marketingowa doprowadzająca do przesunięcia znaczeń. Starsi, pomagający młodszym w wejściu na rynek wydawniczy, sami jednocześnie uczestniczą w promocji własnej osoby, blurby, w momencie gdy pojawia się ich nadprodukcja, tracą na sile rażenia, a źle pojmowana solidarność środowiskowa prowadzi do bagatelizowania potknięć, które należałoby napiętnować. Oczywistość funkcjonowania w reklamowym tyglu młodych skutkuje rozszerzeniem wpływu marketingowego. Ci, którzy wcześniej doświadczali innych sposobów promocji, zaczynają również odnajdywać się w tym, co kształtuje medialny wizerunek najmłodszych. Nieliczni umieją się w tym nie zagubić, zachowując klasę i nie stając się twarzą celebryckiego pojmowania roli pełnionej przez reportera.” Kto zatem zachowuje klasę a kto szuka jedynie sławy? Warto sprawdzić zaglądając do tej publikacji.

sobota, 19 listopada 2016

Bernadetta Darska „Maski zła”

Sygnalizuję Państwu premierę nowej książki Bernadetty Darskiej. „Maski zła. (Nie)etyczność postaw i zachowań jako temat współczesnego reportażu polskiego” to pełny tytuł zbioru tekstów poświęconych głośnym reportażom z kilku ostatnich lat. Recenzentka „Masek zła”, czyli Beata Nowacka, pisze o tym tomie tak: „W omawianej propozycji książkowej odnajdziemy te same cechy, które wyróżniają wcześniejsze pisarstwo Autorki wielu ważnych książek i znanej blogerki: znakomitą orientację w tematyce współczesnego reportażu, trafne rozpoznania krytycznoliterackie, uważność wobec literackich tendencji i świetne pióro”. Wszystko się zgadza. Dodam od siebie, że „Maski zła” opisują szeroko komentowane książki, m.in.: „Maestro” Marcina Kąckiego, „Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?” Justyny Kopińskiej, „W rodzinie ojca mego” Marcina Wójcika, czy „Mokradełko” Katarzyny Surmiak-Domańskiej. Są też teksty poświęcone reportażom: Katarzyny Boni, Jarosława Mikołajewskiego, Mirosława Wlekłego, Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego. Książka składa się z trzech części, w których Darska opisuje: niewinnych, nieistotnych i porzuconych. Jak sama pisze: „Zabieranie głosu w sprawie za pomocą reportażu stanowi próbę odświeżenia dziennikarstwa zaangażowanego, piętnującego zło, ujawniającego je tam, gdzie skutecznie ukrywa się pod pozorem idealnie funkcjonującego porządku”. Wydawcą publikacji jest Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWM w Olsztynie. 

poniedziałek, 24 października 2016

Bukowski na początek tygodnia

„Kiedy ktoś pisze tylko po to, żeby zyskać sławę, przesrywa swoją szansę. Nie chcę tworzyć zasad, ale jeśli jakaś istnieje, to taka: jedynymi pisarzami, którzy dobrze piszą, są ci, którzy muszą pisać, żeby nie zwariować”.

Charles Bukowski, O pisaniu, Wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2016

poniedziałek, 22 lutego 2016

James McBride – „Ptak dobrego Boga”

Czy pamiętacie Państwo powieść Cormaca McCarthy’ego „Krwawy Południk”? Ten napisany z niezwykłym rozmachem mroczny western miał podtytuł „Wieczorna łuna na Zachodzie”. Krytycy pisali o „odysei rodem z koszmaru” czy „połączeniu Piekła Dantego, Iliady i Moby Dicka”. No to wyobraźcie sobie teraz powieść, która jest odwrotnością tego obrazu. Szalonym rewersem, gdzie losy bohaterów żyjących w stanie Kansas są opisane z perspektywy dziecka. Ta książka nosi tytuł „Ptak dobrego Boga”, zaś jej autorem jest James McBride.

Powieściowy czas akcji jest podobny. XIX-wieczna Ameryka, w której trwa wędrówka ludów, zaś mieszkańcy są podzieleni na tych, którzy są za utrzymaniem niewolnictwa, i na pragnących zniesienia tego haniebnego procederu abolicjonistów. Pomysł McBride’a jest prosty. Henry Shackleford to młodociany niewolnik. To on jest narratorem. Na nieco ponad czterystu stronach snuje swoją opowieść. Na wstępie książki dowiadujemy się, że jego historię spisał niejaki Charles D. Higgins. Współcześni poznali ją za sprawą pożaru kościoła, gdzie w zgliszczach odnaleziono zapiski tego historyka-amatora. Zarówno Higgins, jak i Shackleford, odeszli z tego świata. Ten drugi dożył stu jedenastu lat. To co zostało, czyli nadpalone notesy, jest tak szalone i niezwykłe, że zdaje się być jedną wielką bajką. I właśnie na tym opiera się siła tej kapitalnej książki. Na bujdzie, która rozśmiesza do łez. Na łgarstwie, które chce się czytać. Na zmyśleniu wciągającym coraz bardziej. Na języku (świetne tłumaczenie Macieja Świerkockiego), jego plastyczności, fantastycznym poczuciu humoru i wyobraźni bez granic.

„(…) niewolnictwo nie jest takie straszne, jak jesteś jego czenściom i żeś do niego przywykł. Żarcie masz za darmo, dach nad głowom tyż, a o wszystko kłopocze sie za ciebie któś inszy”. Myśl tę wypowiada mały Henry. Został członkiem bandy niejakiego Johna Browna zwanego Starcem. To on i jego synowie – Strzelcy z Pottawatomie przybyli ze wschodu, aby uwalniać Murzynów. Szalony Starzec widzi w Henrym swój talizman. Nazwie go Cybulkom. Odtąd chłopiec będzie Henriettą. Przebrany w sukienkę i czepek pogodzi się z nową rolą. Wyrazi to w następujący sposób: „(…) gra szła o mojom dupe, która co prawda jest mała, ale osłaniam jom i lubie”. Czy taka mistyfikacja mogła się udać? Czemu nie. Czarnoskóry przebieraniec wyjaśnia to tak: „Kolorowi zawsze byli lepsi we łganiu, bo ciengiem przemyśliwali na wszystkie strony, jak tu żyć, coby nie rzucać sie w oczy, i bardzo sie starali mówić takie kłamstwa, jakie biali chcieli słyszeć. W większości przypadków biały to idiota”.

Armia bogobojnego Starca włóczy się po „zielonej bożej ziemi”, od miasteczka do miasteczka. Obraz wyzwolicieli jest daleki od tego, jaki wykreowały kino i literatura. To „brzydcy biedni ludzie”, zbieranina głodomorów, „wychudzonych jak kościotrupy”. To co zagrabią zwolennikom niewolnictwa zamieniają na żywność. Ich wędrowanie dla nich samych stanowi wielką niewiadomą. Stary Brown często zmienia decyzje. Nieustannie rozmawia z Bogiem. „Ćśś. Słysze wieści od naszego Wielkiego Odkupiciela, któren zatrzymuje dla nas nawet czas”.

Przebieraniec Cybulka usługuje mężczyznom. Przy okazji dzieli się swoimi przemyśleniami. Mówi tak: „Za niewolnika żem nigdy głodny nie chodził, dopiero kiedym sie wyzwolił, to żem wybierał jedzenie ze śmietników. (…) Bycie wolnym było gówno warte”. Proste dziecko ma jasno sprecyzowaną ocenę wydarzeń. „A Murzynów, swojom drogom, nikt sie nie pytał, co o tym wszystkim myślom, ani Indianów, jak sie nad tym zastanowić, bo ich przemyśliwania sie nie liczyli”.

Ludzie Starca Browna nie wykazują szczególnego entuzjazmu. Trudno właściwie jednoznacznie powiedzieć, dlaczego biorą udział w tym przedsięwzięciu. Kiedy ma dojść do kolejnej potyczki, znikają z obozu. „(…) jeden za drugim zaczeli sie wykruszać i wymyślać wymówki. Jeden musiał sie zająć żywinom, drugi jechać na żniwa, trzeci do dzieciaka, co zachorzał, czwarty wracać po broń, i tak dalij”. Lecz legenda krwiożerczej Armii nakręca się coraz bardziej, żyje własnym rytmem. „Tak właśnie było ze Starcem w onych czasach. Jak cóś zmalował, to już pienć minut po śniadaniu rósł wokół tego stek kłamstw”. Przez miejscowych zostaje nazwany diabłem, który smaży mózgi, pożera oczy, a ze skalpów robi abażury do lamp. Mały Henry coraz lepiej odnajduje się w roli dziewczyny. „Ciongnołem z tego pewne korzyści”, przyzna w pewnej chwili. Szalona opowieść McBride’a toczy się dalej. Armia głodomorów „jeździ tu i tam”. Okrada ideologicznych wrogów. Wielka dziejowa zmiana odarta z patosu przybiera groteskową formę. Cybulka wyzna szczerze: „Bano się nas, chociaż prawde mówionc, Strzelcy Pottawatomie byli ino bandom głodnych chłopaków, co snuli wielkie myśli, latajonc w poszukiwaniu gotowanej kaszy i kwaśnego chleba, coby sie napchać”.

W Stanach Zjednoczonych „Ptak dobrego Boga” otrzymał National Book Award 2013. Powieść była szeroko komentowana. Nie ulega wątpliwości, że było to zamieszanie jak najbardziej uzasadnione. Świetna książka. Od dzisiaj zostaję wielkim fanem twórczości Jamesa McBride’a!

środa, 10 lutego 2016

Steve Sem-Sandberg – „Wybrańcy”

„Administrujący pawilonem nie widzieli w nich dzieci, a jedynie okazy, żywe exempla fizjologicznych i neurologicznych defektów albo chorób, których przebieg warto studiować. Nawet skurcze, ból, który nieustannie męczył niejedno dziecko, nie był prawdziwy. Znieczulano je nie po to, by ulżyć im w cierpieniu, ale po to, żeby uciszyć krzyki. Lekarze zaś przychodzili regularnie i obserwowali swoje okazy, decydowali, które należy pozbawić życia od razu, a które ewentualnie warte są starań, by trzymać je pod obserwacją jeszcze przez jakiś czas”. Cytowany fragment pochodzi ze wstrząsającej powieści szwedzkiego pisarza Steve Sem-Sandberga, znanego polskim czytelnikom z głośnej powieści pt. „Biedni ludzie z miasta Łodzi”. Jego właśnie wydani u nas „Wybrańcy” opowiadają historię wiedeńskiego szpitala Steinhof, ściślej oddziału opiekuńczo-wychowawczego Am Spiegelgrund. To do tego szpitala śmierci trafiają dzieci, które zostały wcześniej uznane za bezwartościowe.
Szatański plan rozpoczynał się od wizyty urzędnika pomocy społecznej w domu rodziców dziecka. Wyszukiwał on nieprawidłowości, odstępstwa od norm, wyławiał osobniki pośrednie. Potem, zgodnie z obowiązującym prawem, dziecko odbierano rodzicom. Jednym z tych, którzy przeszli piekło Am Spiegelgrund był mały Adrian Ziegler, który trafił tam zimą 1941 roku. Najpierw jednak była rodzina zastępcza: „(…) tak jak się robi z królikiem, żeby obedrzeć go ze skóry, tak pan Haidinger postąpił z Adrianem, związał mu ręce sznurem i zawiesił go na haku wbitym w ścianę; a potem wyjął pasek ze spodni i zaczął bić, i bił tak długo, aż sam też zaczął krzyczeć, i tak darli się obaj jak opętani”. Adrian zostaje przyłapany na niewielkiej kradzieży. Decyzja zapadła. Chłopiec jest skierowany za mury zakładu, gdzie natychmiast przechodzi badania: „Cygański mieszaniec drugiego stopnia. Ojciec: uchylający się od pracy pijak. Matka: była szwaczka, obecnie pracuje dorywczo. Z punktu widzenia biologii rasy osoba niepełnowartościowa o histerycznym usposobieniu”. Czy to powód aby zostać uznanym za chorego psychiczne? Adrian ma wówczas jedenaście lat.
Mniej więcej w tym samym czasie do Spiegelgrundu trafia Anna Katschenka. To pielęgniarka oddziałowa, która cierpi na nawracającą depresję. Adrian Ziegler zostanie jej podopiecznym. Jednym z setek, które trafiły do kliniki. Oboje stają się elementami układanki, na szczycie której stoją lekarze. Tacy jak doktor Illing. Pięć lat później zostanie on powieszony. Teraz jednak kieruje placówką. Jego zdaniem dzieci z oddziału należy postrzegać jako żyjące wrzody, a ich zabijanie to dezynfekcja. Morduje je jak szczury. Zaś Anna Katschenka powie po wojnie o sobie, że nie jest i nigdy nie była złym człowiekiem. Sąd wyceni jej dobroć na osiem lat więzienia i ciężkie roboty. Personel, rzecz jasna, był znacznie większy. Chociażby doktorzy Gross i Jekelius. Ci, zdaniem kolegów, sprawiali bardzo dobre wrażenie. Posiadali wysokie standardy moralne. Przeprowadzali bardzo dokładne badania służące podjęciu ostatecznej decyzji. Potem podejmowano leczenie. Oznaczało ono, że dziecko zostanie zabite. Precyzuje to Katschenka: „Tym dzieciom, które potrafiły jeść samodzielnie, podawaliśmy leki z jedzeniem. Najmłodszym, które nie mogły przełykać, ordynowano niewielkie dawki morfiny w kroplówce. U starszych wykorzystywano luminal”.
W Am Spiegelgrund dokonywano zabójstw w akcie miłosierdzia. A to znaczyło, że personel działał zgodnie z prawem. Owo prawo ujawnione miało być dopiero po wojnie, gdyż „nie było jasności co do tego, jak miałoby ono zostać konkretnie sformułowane ani jak należałoby zachować się wobec rodzin”. Decyzje zapadały w berlińskich gabinetach. Specjalne komisje określały kto ma prawo do życia, a kogo lekarze najpierw pogłaszczą po policzku, z uśmiechem wcisną w ufne usta cukierek, a potem pielęgniarki podadzą weronal w tabletkach. Jeśli tabletka nie zadziałała, wówczas wstrzykiwały morfinę. To do lekarza należała decyzja „co jest zdrowe, a co chore, co godne życia, a co nie”. Z tego miejsca nie dało się uciec. Ten kto próbował trafiał do ponurego bunkra. Tam dostawał kurację siarką. „Padł jak długi na podłogę, jego nogi sparaliżował skurcz. (…) Jakby ktoś wbił w jego nogi zardzewiały bolec, żeby przytwierdzić go do ziemi”. Takie dziecko nie może potem chodzić dwa tygodnie, ono pełza. Inne dzieci popełniają samobójstwa. Jak chłopiec, który przebił się nożyczkami i skonał na oczach kolegów.
Taka ilość pacjentów i izolacja przed światem dawała nieograniczone możliwości. Mózgi dzieci można było poddać badaniu. Wpuścić tam strumień powietrza. Wypompować z nich zło podczas pneumoencefalografii. Mieć ogląd żywej tkanki nerwowej. Najmłodsze z poddanych torturze dzieci miało dziesięć dni. Najstarsze czternaście lat. Zanim umarły dostarczyły obfitego materiału do badań. Potem zamieniły się w preparaty histologiczne. Po wojnie w szpitalnym prosektorium znaleziono osiemset słojów ze szczątkami tych dzieci. To o nich mordercy w białych kitlach przez lata pisali artykuły naukowe. Robili kariery zawodowe. Dożyli sędziwego wieku. Nigdy nie ponieśli należytej kary.
Co z ofiarami Am Spiegelgrund? Ocalała ich ledwo garstka. Były świadkami wkroczenia wojsk sowieckich. Widziały gwałty na tych, które zadawały im ból i strach. Niektóre dzieci skorzystały z okazji i uciekły. „Mówiono o nich duchy – zdawali się nieustannie wędrować od instytucji do instytucji i nigdy nie miało się pewności co do tego, po której stronie ogrodzenia się znajdują”. Trafiały do gangów nieletnich, wałęsały się głodne i zawszawione. Kradły dla dorosłych za talerz zupy. Ginęły pod kołami pociągów. Umieszczano je znowu za murami, lecz były to już więzienia poprawcze. Odbywały wyroki w celach zajmowanych przez dezerterów, sabotażystów i zwykłych przestępców, wykonywały prace ponad siły. Potem śmierć przyszła do nich od strony rzeki. Młodociani więźniowie dusili się pod pokładami barek. Dzieci zamknięto w ładowni, gdzie wdychały własne odchody. „(…) pokrywy zamknięto niczym wieko trumny (…) Snop światła latarki biegał to tu, to tam, aż wreszcie dosięgnął owego chłopca, którego Adrian wcześniej widział siedzącego w kucki przy wiadrze na odchody. Między nogami wisiało mu jelito. Stał trzymając je w dłoni i próbował wcisnąć z powrotem”.

„Człowiek – władca chciał zrodzić człowieka – niewolnika”, pisze Sandberg. Był blisko. Adrian Ziegler przeżył piekło wiedeńskiego szpitala Już nigdy jednak nie odzyskał spokoju. Wędrował od jednego zakładu karnego do drugiego. Założył rodzinę, lecz był to związek nieudany. Czy właściwie mógł być inny? W pewnej chwili, w latach siedemdziesiątych, natrafił w jednym z zakładów karnych na swojego prześladowcę, który teraz pełnił funkcję lekarza biegłego. Wielkie wrażenie robi zapis ich rozmowy. Doktor Gross w zamian za milczenie obiecuje wstawiennictwo w sądzie. W rzeczywistości robi coś odwrotnego. Wystawia ekspertyzę, która zamyka Zieglera na kolejnych sześć lat. Potem kolejnych dziesięć. Zabija Adriana po raz kolejny. Wszystkie dzieci z Am Spiegelgrund są ofiarami tego szpitala przez całe życie. Kiedyś zostały uznane za wybrańców. W książce szwedzkiego pisarza to słowo nabiera zupełnie innego znaczenia. Warto przeczytać!

niedziela, 11 października 2015

Obciążeni

Czekałem na tę książkę. Götz Aly, profesor historii i dziennikarstwa, opublikował „Obciążonych” w Niemczech dwa lata temu. Teraz trafia ona do polskich czytelników dzięki wydawnictwu Czarne. Historia wymordowania dziesiątków tysięcy chorych ludzi, których społeczeństwo niemieckie uznało za zbędny balast dla gospodarki, jest wstrząsająca i w swoim realizmie nieprawdopodobna. Oto prawnicy, lekarze, policjanci i zwykli zjadacze chleba za przyzwoleniem nazistowskiej władzy zostali członkami tajnej grupy morderców. Dołączyła do nich część rodziców chorych dzieci, którzy w listach do władz poprosili dla nich o „łaskawą śmierć”. Machina ruszyła. Ofiary trafiały do komór gazowych, gas-vanów, były rozstrzeliwane, zabijane zastrzykami i głodzone na śmierć. Ta książka może też być przydatna dla tych z Państwa, którzy sięgną po moją nową powieść. To o tej właśnie akcji, która swoim zasięgiem objęła także Prusy Wschodnie, piszę w „Rauszu”. Wśród ośrodków, z których ruszyły transporty, był szpital psychiatryczny w Kortau. Teraz to tętniący życiem studencki campus nad jednym z olsztyńskich jezior. Wówczas było to miejsce selekcji bezbronnych ludzi, których pod pozorem przeniesienia posłano w ostatnią drogę.

poniedziałek, 5 października 2015

Houellebecq o literaturze

„(…) specyfika literatury, najważniejszej ze sztuk kończącego się na naszych oczach Zachodu, nie jest aż tak trudna do zdefiniowania. (…) jedynie literatura jest w stanie wywołać poczucie kontaktu z umysłem innego człowieka w jego integralności, z jego wzlotami i upadkami, z jego ograniczeniami, małością, obsesjami, przekonaniami, z tym wszystkim, co go porusza, ciekawi, podnieca lub budzi wstręt. Jedynie literatura pozwala nam na kontakt z umysłem osoby nieżyjącej w sposób bardziej bezpośredni, pełny i głęboki niż rozmowa z najbliższym przyjacielem; choćby ta przyjaźń była najgłębsza i najtrwalsza, nigdy w rozmowie nie zwierzamy się tak całkowicie jak wobec pustej kartki papieru”.

Cytat zaczerpnąłem z właśnie wydanej u nas przez W.A.B powieści pt. „Uległość”

sobota, 8 sierpnia 2015

Himmler

„Gdy tylko znalazł się w Lünenburgu, został poddany dalszemu ogólnemu badaniu lekarskiemu. W jego trakcie opierał się przed otwarciem ust. Lekarz, kapitan Wells, odkrył w nich niebieskawo zabarwiony obiekt. Gdy Wells spróbował go wyjąć, Himmler odwrócił gwałtownie głowę, by mu to uniemożliwić. Rozgryzł kapsułkę i upadł. (…) Dokładniejsze badanie ujawniło, że trucizną był cyjanek”. Tak zakończył życie jeden z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości. Zanim to się jednak stało, były lata władzy, które dla milionów ludzi oznaczały strach, głód, terror, tortury, wyzysk, a wreszcie zakończenie życia. „Heinrich Himmler. Buchalter śmierci” to książka autorstwa historyka Petera Longericha. U nas biografia Himmlera wyszła w serii „Oblicza zła”. Wydawca, czyli Prószyński i S-ka, zapowiada kolejne tytuły, m.in. tego samego autora „Goebbels. Apostoł diabła”, Volkera Ulricha „Hitler. Narodziny zła” i „Mussolini. Butny faszysta” Görana Hägga. W następnej kolejności ukażą się biografie: Stalina, Bormanna, Pol Pota, Berii i Ceausescu. „Heinrich Himmler. Buchalter śmierci” to potężne dzieło (w wersji elektronicznej liczy 1426 stron!), które w bardzo wnikliwy, a równocześnie zajmujący sposób przybliża życie i działalność twórcy Zakonu Trupiej Czaszki, jak zwykł nazywać SS jego twórca. W młodości napisał w swoim dzienniku: „Cokolwiek się wydarzy (…) będę zawsze kochał Boga i modlił się do Niego, i będę należał do Kościoła katolickiego i go bronił, nawet jeśli miałbym być z niego wykluczony”. Potem chrześcijaństwo nazywał religią zainfekowaną elementami azjatyckimi, a Boże Narodzenie nakazał zastąpić „Świętami Jule”. Duchownych zamykał w obozach koncentracyjnych. Wskazał „miejsca święte”, gdzie regularnie bywał. Tybet uważał za „kołyskę rodzaju ludzkiego”. Samurajów uznawał za odległych krewnych. Cierpiał na bóle psychosomatyczne, które miał mu łagodzić człowiek przebywający trzy lata w zakładzie dla psychicznie chorych. Z zawodu agronom, głoszący kult ziemi, jako Reichsführer SS decydował, którzy z jego esesmanów mogą zawierać małżeństwa. Powołał „straż rozrodczą”, dokonującą selekcji kobiet. Nakazał esesmanom zakładać „księgi rodowe” świadczące o pochodzeniu. Twórca ośrodków Lebensborn. Wierzył w powstanie dwustumilionowego narodu niemieckiego. Prześladował homoseksualistów. „Są najbardziej tchórzliwymi z istniejących ludzi (…) Teutoni zwykli topić swoich »uranistów« w bagnie”. Wierzył, że na bazie rasowej stworzy Wielką Germańską Rzeszę. Fan „kosmicznego lodu”, który odpowiada za istnienie Wszechświata. Żądał od esesmanów przyzwoitości (sic!). Stworzył szkoły indoktrynacji, w których prowadzono zajęcia z „żydostwa, masonerii i bolszewizmu”. Bał się dużych miast. Mąż, ojciec i kochanek. Grubianin kamuflujący skrępowanie i brak pewności nieustanną paplaniną o wspólnocie krwi, odfiltrowaniu, selekcji, materiale ludzkim. W gruncie rzeczy drobnomieszczanin głoszący proroctwa sekciarskiego kaznodziei. Morderca milionów kobiet, mężczyzn i dzieci. Tropił „zażydzoną światową masonerię”, „siły zorganizowanej podludzkości” i „znieważycieli rasy”. Napisał w swoim dzienniku: „Jestem po prostu radosnym chłopcem bez żadnych trosk, gdy jednak opuszczam dom rodziców, znowu się zmieniam”. 

niedziela, 2 sierpnia 2015

Straszliwe formy delirium

„- Dzisiaj nauczymy się algorytmu na otrzymywanie prezentów – zapowiada swym studentkom wykładowczyni. – Gdy pragniesz dostać od mężczyzny prezent, stań po jego lewej stronie, bo jest to strona irracjonalna i emocjonalna. Prawa strona to strona rozumu. Po prawej stajesz wtedy, gdy chcesz dyskutować o projektach biznesowych. Ale gdy pragniesz dostać prezent, zajmij pozycję po stronie lewej. Jeśli mężczyzna siedzi na krześle, ukucnij obok niego tak, by poczuł się przy tobie wyższy, jakbyś ty była dzieckiem. Zaciśnij mięśnie pochwy. Tak, mięśnie pochwy. Dzięki temu rozszerzą ci się źrenice, co z kolei sprawi, że staniesz się atrakcyjniejsza. Gdy mężczyzna coś powie, przytaknij: twoje przytakiwanie sprawi, że będzie bardziej skłonny zgodzić się z tobą. A gdy w końcu poprosisz o to, czego chcesz: samochód, sukienkę, cokolwiek jest ci potrzebne, równocześnie pogłaszcz go po ręce. Zrób to delikatnie. A teraz powtarzajcie: Spojrzeć! Przytaknąć! Pogłaskać!”. To fragment książki brytyjskiego pisarza i reżysera Petera Pomerantseva. Urodzony w ZSRR autor w dzieciństwie opuścił ten kraj, by wrócić po latach i podjąć pracę w telewizji. Swoje obserwacje i przemyślenia zebrał w cyklu reportaży wydanych na Zachodzie w zeszłym roku. U nas książkę Pomerantseva zatytułowaną „Jądro dziwności. Nowa Rosja” właśnie wydało wydawnictwo Czarne, zaś tłumaczenia podjęła się Iga Noszczyk. Cytowany fragment jest częścią tekstu traktującego o nietypowej, jedynej w swoim rodzaju, moskiewskiej Akademii Naciągaczek. Miejscu, w którym młode kobiety uczą się jak zdobyć „sponsora”. Za tysiąc dolarów tygodniowo poznają sposoby, dzięki którym mogą liczyć na „minimalną moskiewską pensję kochanki: mieszkanie, cztery tysiące dolarów miesięcznie, samochód i dwa razy do roku tygodniowe wakacje w Turcji lub Egipcie”. Warto dodać, że podobnych „szkół” w Moskwie i Petersburgu jest bardzo wiele. Przybywające do metropolii młode kobiety, prócz urody i wielkiej determinacji, przywożą ze sobą mroczne wspomnienia, w których bieda i zbiorowe gwałty nie są czymś niezwykłym. One nazywają mężczyzn „forbesami”, windami mogącymi zawieźć je na samą górę materialnego raju, same są pogardliwie określane „jałówkami”, „mewkami” czasem „śpiewającymi stringami”. Chytre i przebiegłe muszą rywalizować między sobą, odpierać ataki coraz młodszych dziewczyn, pragnących jak i one szybkiej poprawy losu. Pomerantsev pisze o jednych i drugich jako ludziach „wygrzebanych z radzieckiego świata”. Przygląda się fortunom powstałym ze sprzedaży surowców naturalnych. Ów „strumień ropy naftowej wystrzelił ich do innych wszechświatów finansowych”. Moskwa to miejsce gdzie „pieniądze krążą (…) migotliwie i zwiewnie, jak brokat w szklanej kuli, a to sprawia, że wydają się zupełnie nierzeczywiste”. Mieszkający na co dzień w Londynie dokumentalista wędruje ze swoją kamerą do współczesnego conradowskiego „Jądra ciemności”, jakim stała się Rosja. Pisze o „wojnie wszystkich przeciwko wszystkim”. Jak zauważa, to co dzieje się obecnie w tym kraju to już nie wyraz wolności, lecz różnorakie, straszliwe „formy delirium”. Warto przeczytać!

sobota, 25 lipca 2015

Katarzyna Bonda „Okularnik”

„Nie ufam nikomu, kto mieszkał tutaj, ma tutaj rodzinę bądź choćby był tu dłużej niż przejazdem. To jedna sitwa” – mówi Sasza Załuska. Czytelnicy mieli okazję poznać tę postać w pierwszej części planowanej tetralogii Katarzyny Bondy, czyli w „Pochłaniaczu”. Miejscem, do którego profilerka Załuska czuje wyraźną awersję jest niewielka Hajnówka. Kiedyś, jak pisze w posłowiu Bonda, przybywali w to miejsce ludzie z całego świata pragnący dorobić się majątku na drewnie i wielkiej ilości zwierzyny łownej. Obecnie miasto zwane „Bramą do Puszczy Białowieskiej” liczy nieco ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Kierunek wędrówki ludów zaś jest odwrotny. To już nie ziemia obiecana, a bardziej Ultima Thule, czyli wergiliuszowski kraniec świata. Biografia samej autorki jest dobrym przykładem owej zmiany kierunków. Katarzyna Bonda spędziła w Hajnówce dzieciństwo i lata szkolne, by potem zamieszkać na stałe w Warszawie. Autorka wyznaje, że do napisania powieści, której akcja toczy się w mieście na skraju Puszczy Białowieskiej, przekonał ją inny autor kryminałów Marcin Wroński, na co dzień mieszkaniec Lublina, a zatem również pisarz związany z Kresami.
„Okularnik” został zaplanowany jako potężna (ponad osiemset stron tekstu) powieść detektywistyczna. Akcja toczy się dwutorowo. Sasza Załuska przybywa w roku 2014 do Hajnówki by rozwiązać sprawę dotyczącą zarówno jej samej, jak i akcji policyjnej o kryptonimie „Czerwony Pająk”. W tekst współczesny wplecione zostały historie retrospektywne, sięgające okresu powojennego, kiedy to polscy żołnierze spalili wieś zamieszkałą przez ludność prawosławną. Paleniu dobytku towarzyszyło masowe mordowanie cywilów. W tym miejscu należy zaznaczyć, że pisarka miała szczególny powód, aby podjąć ten temat. Jej babka była jedną z osób, które poniosły śmierć z rąk żołnierzy.
Załuska trafia w miejsce, gdzie ludzie „przez lata zawieruch dziejowych nauczyli się głośno milczeć”. To bardzo istotne wyznanie w kontekście rozpatrywania całości książki. Milczenie jest obowiązującą zasadą, której złamanie natychmiast zostaje surowo ukarane. Bonda pisze o mieszkańcach Hajnówki następująco: „Zdają się otwarci. Zaraz zaproszą cię do domu, nakarmią, pozwolą spać w swoim łóżku. Może nawet otworzą przed tobą serce, jeśli poczują, żeś dobry czaławiek. Porządny znaczy się. Ale nawet wtedy niechętnie otworzą przed tobą duszę”. Ustalenie sprawcy w takich warunkach jest szczególnie trudne. Mur niechęci i wrogości zdaje się być nie do przebicia.
Tytułowy „Okularnik” to nazwa modelu mercedesa z charakterystycznymi reflektorami. To również pseudonim nadany Piotrowi Bondarukowi, mężczyźnie bardzo majętnemu, właścicielowi tartaku. W chwili przybycia Załuskiej do miasta odbywają się uroczystości związane z zaślubinami przywołanego mężczyzny z Iwoną Bejnar. Kłopot w tym, że młoda kobieta uczuciowo jest związana z innym mężczyzną. Wszakże ślub ze stary Bondarukiem to najlepszy sposób na poprawienie sytuacji materialnej zarówno swojej, jak i rodziny. Jest też inny powód wrogiej postawy mieszkańców, dużo ważniejszy. Kobiety, które związały swój los z lokalnym biznesmenem znikają bez śladu. Bondaruk jest głównym podejrzanym. Istnieje też jeszcze inne znaczenie „okularnika”, o którym warto w tym miejscu wspomnieć. Jak wiadomo w starożytnym Egipcie królowie nosili na głowie symbol władzy zwany Ureusem, czyli właśnie klejnot w kształcie węża – okularnika. O ile jednak Ureus dawał faraonom władzę i moc, o tyle „okularnik” Bondaruka wiezie go w kierunku tragicznego finału.
Druga część planowanej tetralogii odnosi się do ziemi jako jednego z czterech żywiołów tworzących byt. Bonda tak oto pisze o ziemi, która w milczeniu przyjmowała do swojego wnętrza ciała żyjących na niej ludzi: „Dopiero czwarte pokolenie gniewnych dzieciaków z gimnazjum lub szkół średnich chce kopać w ziemi. Okrywać stare groby i odsłaniać kości zmarłych. Rozliczać winnych i niewinnych, naznaczać tchórzostwo pradziadków. (…) Dwa bieguny zajadle walczące o swoją tożsamość. Tak naprawdę pragnące tego samego: prawdy”. Czy okrycie prawdy jest możliwe? Jakie będą tego konsekwencje? Czy okrywanie często upiornej wiedzy o najbliższych ma jakikolwiek sens?
Katarzyna Bonda postanowiła napisać książkę, w której jest więcej pytań niż odpowiedzi. Moja lektura tej powieści zbiegła się z informacjami o planowanych tłumaczeniach serii. Tym samym, mimowolnie zadawałem sobie pytania o odbiór „Okularnika” przez mieszkańców Londynu czy Waszyngtonu. Czy zawiłości losów żyjących na tych ziemiach obok siebie Polaków, Białorusinów, Ukraińców, Rosjan, Litwinów, Żydów, a nawet Niemców i Francuzów będą dla nich zrozumiałe? Jak wytłumaczyć im, że polscy żołnierze mordowali kobiety, mężczyzn i dzieci modlące się do tego samego Boga tyle, że w innym języku? Jak przetłumaczyć zdanie: „- Wasza ziemia, kacapy? Tutaj? – Skierował palec w kierunku podłoża. – Więc tutaj zostaniecie. W swojej ziemi. Na zawsze”.

„Okularnik” to powieść, która znacznie wykracza poza ramy tradycyjnej powieści detektywistycznej. To historia kryminalna, gdzie równie ważne jak rozwiązanie sprawy są złożone losy wielu pokoleń mieszkańców Hajnówki i jej okolic. Zwracam szczególnie uwagę na te fragmenty, które są napisane niezwykle plastycznie, oddają zarówno w języku jak i warstwie obyczajowo-psychologicznej klimat miejsca. To powieść napisana z wielką pasją, bardzo mądra i potrzebna. Lepsza niż „Pochłaniacz”. Przywołany na początku Marcin Wroński wykonał świetną robotę namawiając pisarkę do zmierzania się z tematem małych miast na Kresach, w których działy się sprawy wielkie, chociaż niezbyt chwalebne. 

czwartek, 9 lipca 2015

Wódka

„Wciąż pomijana i lekceważona przez badaczy, stanowi niewątpliwie klucz do zrozumienia historii Rosji od jej początków w postaci Wielkiego Księstwa Moskiewskiego aż do dziś”. Zdanie to pochodzi z pracy naukowej, której autorem jest Mark Lawrence Schrad. Książka została wydana na Uniwersytecie Oxfordzkim w zeszłym roku, zaś jej polskie wydanie zawdzięczamy Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego. Warto zaznaczyć, że „Imperium wódki. Alkohol, władza i polityka w Rosji carskiej” nie jest tekstem, przez który należy przedzierać się z bólem zębów, co chwilę korzystając ze specjalistycznych słowników. Książkę Schrada czyta się z niesłabnącą przyjemnością, niczym pasjonującą opowieść. Jaka jest Rosja na kartach tej pracy? Autor we wstępie zaznacza, że „Imperium wódki” opowiada o przemilczanej historii państwa rosyjskiego, które od stuleci uprawia „pijaną politykę”. Na dowód przytacza kilka liczb. W Rosji długość życia statystycznego mężczyzny jest na poziomie Ghany i wynosi mniej niż sześćdziesiąt lat. Obywatel tego kraju wypija rocznie 180 butelek wódki, czyli pół butelki dziennie! Za piciem kroczy śmierć. Każdego roku umiera wskutek picia i okoliczności temu towarzyszących (np. wypadki samochodowe) czterysta tysięcy ludzi. To tak jakby w ciągu roku wymarła ludność Szczecina i okolic! Schrad pisze dalej: „W normalnych warunkach alkohol jest odskocznią, doraźną ucieczką przed trudną rzeczywistością. Gdy jednak pojawia się jako centralny filar rosyjskiej sztuki kierowania państwem, apatia i zobojętnienie tylko konsolidują siłę autokracji”.
Włos jeży się na głowie przy lekturze fragmentów opisujących „obiady” na Kremlu, czyli spotkania Politbiura organizowane z polecenia Stalina, podczas których pito na umór. Oto co mówi jeden z uczestników trwających do świtu libacji: „Na tych obiadach rozstrzygał się los rozległej ziemi rosyjskiej, nowo nabytych terytoriów, a w znacznym stopniu także i ludzkości”. Zmuszani do udziału w takich „obiadach” dygnitarze nazywali je „strasznymi”. Całonocne picie nie zwalniało z pracy następnego dnia. Przyszły przywódca narodu Nikita Chruszczow w swoich wspomnieniach mówił: „Starałem się docierać do biura najpóźniej o dziesiątej rano, a podczas przerwy śniadaniowej zdrzemnąć się, ponieważ zawsze istniało niebezpieczeństwo, że jeśli się człowiek nie prześpi, a znów zostanie zawołany na obiad, to uśnie za jego stołem. Dla ludzi, którzy usnęli za stołem Stalina, sprawy ułożyły się fatalnie”. Warto dodać, że Stalin podczas libacji okrutnie upokarzał swoich podwładnych. Na przykład wspomnianemu Chruszczowowi, mężczyźnie tęgiemu, nakazywał wykonywanie skocznych ludowych tańców, czyścił swoją fajkę wystukując jej zawartość na łysinę przyszłego pierwszego sekretarza KC. Inni, chcąc przypodobać się Stalinowi, prześcigali się w wymyślaniu paskudnych zabaw. Dla przykładu przyklejano Chruszczowowi na plecach kartkę z napisem „dupek”, podkładano na krzesło pomidory. Z czasem pochodzący z chłopstwa mężczyzna rozpił się, często tracił przytomność, a nawet moczył w łóżku.

Czy wcześniej, za rządów carów Rosji, było lepiej? Schrad opisuje stosunek Rosjan do picia, wpływ alkoholu na rozwój państwa. Zaczyna od Iwana Groźnego, by dotrzeć w swojej opowieści do rządów Mikołaja II, czyli do upadku Imperium Rosyjskiego. Kończy swoją opowieść przewrotnie, pisząc: „(…) główną przyczyną, która doprowadziła do rewolucji, był ogłoszony w 1914 roku zakaz sprzedaży napojów spirytusowych”. Czyżby zatem Rosja była na zawsze odurzona wódką? Wszystko na to wskazuje. Schrad mówi wprost: „Rosjanie są ofiarami systemu, który od dawna kultywował pijaństwo w społeczeństwie – i w zatrważającym stopniu na nim zarabiał. Jeśli Rosja jest krajem alkoholików, to dlatego że przyczyniło się do tego rosyjskie państwo autokratyczne”. Aby jednak zrozumieć dlaczego tak się stało, należy sięgnąć po pracę Marka Lawrence’a Schrada. Naprawdę warto!

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Pierre Lemaitre „Koronkowa robota”

(…) ten pomysł był typowym chybionym dobrym pomysłem”, mówi Camille Verhoeven, komisarz paryskiej policji, główny bohater serii książek autorstwa francuskiego pisarza Pierre’a Lemaitre’a. Warto zaznaczyć, że „Koronkowa robota”, która w naszym kraju ukazuje się jako trzecia część cyklu, tak naprawdę jest częścią pierwszą. We Francji ukazała się w 2006 roku, po niej były: „Alex” (2011) i „Ofiara” (2012). Od razu napiszę, że to wcale nie przeszkadza w lekturze właśnie wydanej przez wydawnictwo Muza książki. Lemaitre to prawdziwa gwiazda. Po serii kryminalnej opublikował powieść „Do zobaczenia w zaświatach” (2013), którą uhonorowano Nagrodą Goncourtów. Jeśli dodam, że za wspomniany thriller pt. „Alex” nagrodzono go CWA International Dagger 2013, wyłania nam się obraz pisarza kompletnego, który tak samo dobrze radzi sobie z powieścią kryminalną jak i utworem zaliczonym do głównego nurtu. Czy słusznie? Lemaitre to pisarz obdarzony tym, co ja na swój prywatny użytek nazywam pisarską mądrością. Świetnie kreśli powieściowe tło („ ta okolica była tak uczęszczana jak burdel w raju”), w którym umieszcza swoich bohaterów. To są ludzie z krwi i kości. Kiedy pisze o złoczyńcach, mówi o miejskich szumowinach będących „metaforą zdemoralizowanej i odartej ze złudzeń ludzkości”. Kreśląc ofiary stara się dociec, skąd bierze się ich życiowy dramat. Odmalowując ekipę śledczą ukazuje napięcia i dylematy związane z pracą w ciągłym stresie i niedoczasie. Tworzy świat wielowymiarowy, nieoczywisty, w którym etyczny podział wcale nie jest wyznaczony grubą krechą. Czy i tak jest w „Koronkowej robocie”? Pisarz od samego początku postanowił zaszokować czytelnika. Komisarz Verhoeven ma zostać ojcem. W tym samym czasie tropi zabójcę, który powiela zbrodnie dokonane na kartach powieści zaliczanych do kanonu gatunku. Oto papierowa zbrodnia zamienia się w ponurą rzeczywistość. Zderzenie rodzącego się życia z koszmarem śmierci młodych kobiet może co niektórych porazić rozmiarami okrucieństwa i sadyzmu. Niewielki przykład: „Po lewej leżały na podłodze szczątki ciała z rozprutym brzuchem i połamanymi żebrami, które przebiły jakąś czerwoną-białą fałdę, prawdopodobnie żołądek, a także pierś, tę w każdym razie, która nie została odcięta, jakkolwiek trudno to było z całą pewnością stwierdzić z tej przyczyny, że to ciało – kobiety, to jedno było pewne – pokrywały ekskrementy, spod których prześwitały niezliczone ślady ukąszeń. Naprzeciwko, po lewej, leżała głowa (druga, też kobiety) o wypalonych oczach i dziwnie krótkiej, jakby wtłoczonej w ramiona szyi. Z czeluści jej rozdziawionych ust wystawały białoróżowe kanały tchawicy i żył wyszarpane czyjąś ręką z głębi gardła”. Lemaitre, oczywiście, nie wypisuje tych wszystkich okropności dla samego efektu szokowego. Po co? Być może aby ukazać walkę przeciwstawnych wartości. W pewnej chwili komisarz przypomina sobie obraz Caravaggia pt. „Dawid z głową Goliata”. Mówi o nim w następujący sposób: „-To wypisz wymaluj walka Dobra ze Złem (…) Spójrz na Dawida, na jego szalone oczy, i ten spokój cierpienia u Goliata. Gdzie jest Dobro, gdzie Zło? Oto jest pytanie…” No właśnie. Warto się nad tym zastanowić czytając Lemaitre’a. Pomysł napisania „Koronkowej roboty” nie był „typowym chybionym dobrym pomysłem”. On był pomysłem doskonałym!

czwartek, 18 czerwca 2015

Jerzy Pilch „Zuza albo czas oddalenia”

„O oczach kurew traktat mógłbym napisać”, mówi bohater najnowszej książki Jerzego Pilcha. Ta minipowieść (nieco ponad sto stron luźnego druku) powstała w czasie dla słynnego pisarza szczególnym. Mam na myśli jego zmaganie się z chorobą, o którym zresztą w książce co jakiś czas pisze: „Kręgosłup w rozsypce – ból niepojęty, zwłaszcza przy wstawaniu. Dygot od prawej nogi idący i całe ciało obejmujący. Niemota, a w każdym razie duże, a nawet bardzo duże kłopoty z mówieniem”. Głównym tematem nie jest tutaj wszakże opisywanie trudności towarzyszących codziennemu funkcjonowaniu, lecz związek z młodziutką kobietą, tytułową dwudziestoletnią Zuzą, która na co dzień trudni się nierządem. Warto zaznaczyć, że za wiedzą i przyzwoleniem głównego bohatera, mężczyzny który mógłby być jej dziadkiem. „Zuza – nie może być pełniej. Oczywiście nie dlatego, bym miał samobójczą ochotę na tytuł <<Zuzanna i starzec>>. Jestem w upadku, ale nie aż takim”. Temat relacji starzejącego się samca i młodej kobiety jest w literaturze dobrze opisany. Sięgając po książkę Pilcha miałem skojarzenia z Nabokovem i jego „Śmiechem w ciemności”. Tam również stary profesor zakochuje się bez pamięci w młodziutkiej dziewczynie, chyba w bileterce pracującej w kinie. Ale takie skojarzenie jest nieuprawnione. Bo o ile u autora „Lolity” bohater jest ofiarą wręcz kryminalnej intrygi, o tyle w książce Pilcha stary mężczyzna od początku zdaje sobie sprawę w czym uczestniczy. „Ja jestem kurwa z powołania. OK., wyjdę za ciebie”, mówi Zuza. Jak to zwykle u wiślańsko-warszawskiego pisarza bywa, rozgrywa on swoją historię z właściwą sobie lekkością i ironią. Sam mówi o tym w następujący sposób: „Co robić – pisanie jest ironiczne, starość jest ironiczna, kurewstwo jest ironiczne. Bo starość to ho, ho! Sam destylat ironii”. Wiele w tej niewielkiej książeczce kapitalnych sentencji. Wiele humoru, za którym czai się smutek, a nawet rozpacz. Przemyśleń dotyczących choroby, umierania i myśli samobójczych. Wspomnień dotyczących napotkanych kobiet i opowieści o świecie, który bezpowrotnie minął. W pewnej chwili pisarz zauważa: „Źródło klęski w przesadzie, przesadna troska o efekt psuje wszystko”. Zatem nie będę rozwodził się nad minipowieścią autora „Spisu cudzołożnic” i bez wchodzenia w szczegóły apeluję: Najnowszą książkę Jerzego Pilcha koniecznie należy przeczytać!

wtorek, 16 czerwca 2015

Marcin Kołodziejczyk „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”

Pamiętacie Państwo znakomity debiut Marcina Kołodziejczyka sprzed dwóch lat? Kapitalne reportaże zebrane w książce pt. „B. Opowieści z planety prowincja” zachwycały lekkością, precyzją i wnikliwością, a sam autor mógł zaimponować czytelnikom tych tekstów absolutnym słuchem językowym. Trudno w to uwierzyć, lecz druga książka Kołodziejczyka, czyli „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” jest jeszcze lepsza! Autor, na co dzień reporter związany z tygodnikiem „Polityka”, tak naprawdę stworzył zbiór świetnych opowiadań. To czym czarował przy debiucie, wówczas wydanym w serii „Strefa reportażu”, w „Dysforii” wyniósł na poziom nieosiągalny dla wielu prozaików. To już nie są teksty reporterskie. Każde z piętnastu opowiadań to starannie dopracowane dzieło. Ma rację Hanna Krall pisząc o tej pozycji, że to: „Gorzka, przenikliwa, zabawna, świetnie napisana książka”. Tytułowa dysforia, czyli zaburzenie psychiczne polegające m.in. na wyolbrzymianiu sytuacji i bodźców, zdaje się dotyczyć nas wszystkich. Kołodziejczyk zagląda do mieszkań Polaków, obserwuje, podsłuchuje ich rozmowy, lepi z tego bardzo wiarygodne, błyskotliwe portrety. W pewnej chwili pisze: „(…) bo to jest miasto, tu ludzie robią sobie nawzajem krzywdę, jeśli się zbyt do siebie zbliżą. Przy piciu jest nawet-nawet, mówią sobie butnie, kim będą w życiu i za ile miesięcznie, i czym będą jeździć. Są genialni i pomysłowi. Na trzeźwo żalą, kim nie są i prawdopodobnie nigdy już nie będą. Smucą się i płaczą, że czas im przecieka albo że inni w ich wieku zaszli dalej i więcej zdobyli; i patrzą, jak zepchnąć innych w dół, żeby każdy mógł żałować każdego po równo, bez wywyższania”. Kołodziejczyk chłoszcze bez taryfy ulgowej wszystkich. Długo nie mogłem przestać rechotać po lekturze opowiadania stylizowanego na wiersz. Sam tytuł jest wielce wymowny. „Wieczór poezji współczesnej pod okiem animatorki kulturalnej”. Polecam ten tekst ku przestrodze przed spotkaniami z wszelkiej maści grafomanami skrzykującymi się na niezliczonej ilości festiwalach i konkursach. W tym przypadku autor opisał jeden z takich zjazdów. Oto do Białej Podlaskiej na „kameralny festiwal poetycki” przybywają z różnych stron kraju poeci i poetki, by w tamtejszym domu kultury, pod okiem pani Asi (licencjat z małych ojczyzn) zaprezentować swoją twórczość. Jak to wygląda? Niewielki opis: „A oni pijani, własną wódkę lali do plastików z fantą, plastiki reagowały na alkohol. Mleczniały, wytrącały chemikalia, przynosząc poetom zatrważające pomysły”. Nie wszystkim jednak było dane pokazanie swojej twórczości: „Piszesz?, spytał, bo ja nie piszę, bo mi matka uprała spodnie z najlepszym wierszem”. W tym miejscu chciałoby się napisać, że szkoda, iż nie każdy z poetów ma taką matkę. Inni poeci, oczywiście, zaprezentowali swoje dzieła. Z jakim skutkiem? Tego już nie zdradzę. Odsyłam do świetnej książki Marcina Kołodziejczyka. 

wtorek, 5 maja 2015

Uzasadnienie socjologiczno-historyczno-moralne

Przyglądam się nagrodom przyznawanym w naszym kraju, ich nieprzebranej ilości, listom nazwisk laureatów, ich powtarzalności, przewidywalności wskazań, muskułom napinanym przy tej okazji. W książce pt. „Pamiętam, że było gorąco” Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba rozmawiają z nieobecnym już wśród nas pisarzem, scenarzystą i reżyserem Tadeuszem Konwickim. Zapytany o nagrody, odpowiedział z właściwą sobie celnością: „Teraz właściwie pokazują się same arcydzieła. Każda książka, każdy spektakl jest – jak piszą dziennikarze i krytycy – czymś niesłychanym. Wszyscy są zachwyceni sobą. Szejkhendy, całusy, nagrody. To musi mieć jakieś uzasadnienie socjologiczno-historyczno-moralne. W moim pokoleniu wszyscy byli z siebie niezadowoleni. Wszystko było jak gdyby nie tak, nie z tej strony, nie do końca. Byliśmy kwaśni. (…) Nagrody też znaczyły co innego. Pamiętam, jak przed wojną, Dąbrowska czy Nałkowska, miała dostać jakieś ważne odznaczenie – Nagrodę Miasta Warszawy albo Krzyż Kawalerski Polonia Restituta. Cały kraj żył tym przez rok. To było niezwykłe wydarzenie. A teraz prawie każdy Polak jest laureatem czegoś”. 

poniedziałek, 16 lutego 2015

Los kota w Afryce

Jutro będzie obchodzony w Polsce Światowy Dzień Kota. Warto wiedzieć, że nie wszędzie te wspaniałe zwierzęta są traktowane tak, jak w naszej części świata. W „Masce Afryki” autorstwa noblisty V.S. Naipaula znalazłem taki oto fragment dotyczący zwyczajów panujących w Ghanie: „Z kotami był problem, bo niełatwo je zabić. Koty wyczuwają, że zostaną zabite na mięso – walczą wtedy o życie i przez parę minut potrafią być niebezpieczne. Gdy się kogoś zaprosi na obiad i chce się gościowi zaoszczędzić przykrych scen, najlepiej zabić kota, skręcając mu kark, tak jak w Anglii zabija się królika. Ale to grozi poważnymi zadrapaniami. Najbezpieczniej będzie – o ile gospodarz i gość gotowi są znieść związany z tym harmider – wrzucić kota do worka i zatłuc go kijem. Inną godną polecenia metodą jest topienie. Na przynętę wrzuca się do pojemnika sardynkę, a potem aż do skutku wlewa się wodę. Sposób ten ma dodatkową zaletę, bo kot połknie mnóstwo wody, a opitego kota łatwiej się obdziera ze skóry”. Wstrząsające!

niedziela, 8 lutego 2015

Sukces, szczęście i przypadek

Czytam fragmenty książki „Berlin. Miasto z wyobraźni” autorstwa Rory’ego MacLeana. Mniej więcej w połowie natrafiłem na taką oto myśl, zamieszczoną w liście z roku 1928. „Sukces jest chyba kwestią szczęścia lub mody i każdy artysta musi się z tym pogodzić, bo inaczej oszaleje. Dzięki przypadkowi może zrobić karierę i przypadek może mu karierę złamać. To on decyduje, czy człowiek utalentowany znajdzie się w światłach rampy, czy pozostanie zapomniany w cieniu”. List przedstawia kulisy przygotowań do wystawienia pewnej sztuki. Kończy się słowami: „(…) przeczytałem pierwsze recenzje. W „Berliner Tageblatt” Alfred Kerr uznał sztukę za beznadziejną. „Kreuzzeitung” nazwał ją „literacką nekrofilią”. Wydaje się pewne, że (…) zejdzie z afisza przed następnym weekendem”. Zdradzę na koniec, że autorem bez talentu był Bertolt Brecht, a sztuka nosiła tytuł „Opera za trzy grosze”. 

czwartek, 22 stycznia 2015

Marta Syrwid „Koktajl z maku”

Pisząc niedawno o książkach, które ukazały się w minionym roku pominąłem publikację Marty Syrwid. Właśnie trafił w moje ręce wydany w 2014 roku „Koktajl z maku”. Co stanowi ów koktajl? Najkrócej mówiąc teksty grafomańskie. Oczywiście, nie Marty Syrwid, bo w moim prywatnym rankingu najmłodszego pokolenia rodzimych autorów jej dokonania pisarskie umieszczam wysoko. Dość przywołać szeroko omawianą powieść „Zaplecze”, czy „Bogactwo”. Tę ostatnią pozycję podobnie jak „Koktajl z maku” wydała oficyna Lampa i Iskra Boża. Warszawski wydawca na czwartej stronie okładki zamieszcza taką oto myśl Autorki: „(…) wszyscy wciąż żyją, niektórzy zostali nawet dyrektorami szkół, inni przeszli leczenie psychiatryczne i wzięli śluby, jeszcze inni znów coś opublikowali. Ta barwna grupa nieustannie się rozrasta i co rusz wypływają na jej powierzchnię kolejne postacie. Tknięta, szczypnięta, ukłuta – pieni się i wydziela przykry zapach”. Syrwid postanowiła przejrzeć swoje publikacje z lat minionych i wydać je właśnie w „Koktajlu z maku”. Czytelnicy miesięcznika „Lampa” mogli je czytać w rubryce pod identycznym tytułem. Zwykle zaczynam lekturę tegoż pisma właśnie od przedostatniej strony, gdzie „Koktajl” się znajduje. To dział „o książkach, których nie da się czytać”. Same książki bywają nazywane „surowcem”. Autorka we wstępie pisze, że motywuje ją okrucieństwo. Myślę, że również potrzeba dobrej zabawy, bo widać, że pisarka tworząc błyskotliwe opowieści o tekstach rodzimych grafomanów bawi się doskonale. Oczywiście, jej „Koktajl” nie jest czymś nowym w literaturze. O grafomanach pisali: Barańczak, Słonimski, a z młodszych autorów przychodzi mi na myśl Jacek Dehnel, który stworzył tom „Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu”, z którego zapamiętałem historię pewnej rodziny pisarzy zamieszkującej moje miasto. Syrwid w pewnej chwili zauważa: „… spodziewałam się rychłego wyczerpania zasobów. (surowca – przyp. T.B.) Ileż tego w końcu może być? – myślałam naiwnie. Polskie pastwisko jest jednak żyzne, a płody jego obfite. W końcu postanowiłam więc dotrzeć do źródeł klęski urodzaju”. Ciekawe są również losy twórców. Dobry wydaje mi się poniższy przykład: „artystka napisała sztukę Czarny zamek, z której nic nie wyszło, więc rozpisała ją na erotyki, z których też nic nie wyszło. Erotyki te ma teraz zamiar zamienić w powieść”. Warto zwrócić uwagę na książkę Marty Syrwid chociażby po to żeby dowiedzieć się czym dla twórcy może być „dwutlenek bólu”, jaką rolę pełni „kałomocz”. Są w tej książce: poeci, filozofowie, pisarze, felietoniści, twórcy dzieł historycznych, mitów, eposów, fraszek. Ich działania dobrze obrazuje dwuwiersz pewnego szczecińskiego autora średniego pokolenia:
„Chciałbym przelać to, co myślę, na papieru stronie
By zrozumieć mogło wielu i przekazać żonie”.


No właśnie. Polecam i znikam w szczelinie nicości

czwartek, 4 grudnia 2014

Patrick Modiano „Nawroty nocy”

„(…) albo męczeństwo albo sanatorium. – Na przykład całkiem drobna robota konfidenta, nic by to panu nie mówiło?, pytał mnie Khedive. – Bardzo hojnie wynagradzana, dorzucił Monsieur Philibert. I zupełnie legalna. Wystawimy panu kartę policyjną i zezwolenie na broń. – Chodzi o to, żeby się pan wkręcił do tajnej organizacji po to, by ją zniszczyć. – Przy zachowaniu odrobiny roztropności nie będą pana podejrzewać. – Wydaje mi się, że pan wzbudza zaufanie. – I że można panu dać Pana Boga bez spowiedzi. – Ma pan obiecujący uśmiech. – I piękne oczy, chłopcze! – Zdrajcy zawsze mają jasne spojrzenie.” Taki oto wybór staje przed bohaterem książki tegorocznego noblisty Patricka Modiano. Akcja jego krótkiej powieści toczy się podczas drugiej wojny światowej na ulicach Paryża. Bohater przyjmuje propozycję. Jego wybór jest tragiczny. Nie ma wątpliwości jak skończy: „Twierdza Montrouge pewnego grudniowego poranka. Pluton egzekucyjny. (…) Jakkolwiek by było, moi wspólnicy zabiją mnie, zanim jeszcze Moralność, Sprawiedliwość, Ludzkość wyjdą znów na światło dzienne, aby mnie upokorzyć”. Dramat człowieka będącego trybikiem Wielkiej Historii dobrze oddaje następująca myśl: „(…) jestem tylko przerażonym motylem latającym od jednej lampy do drugiej i za każdym razem opalającym sobie coraz bardziej skrzydła”. Modiano warto czytać jeszcze z jednego powodu. Dla wspaniałego języka. Niewielki przykład: „Godzina piąta po południu. Słońce rzuca na plac wielkie płachty ciszy”. Prawda, że pięknie?