Czytam biografię
Rasputina autorstwa Douglasa Smitha. To potężne dzieło (ponad 900 stron!) jest
chyba jednym z najpełniejszych dzieł o ówczesnym celebrycie. Same przypisy i
bibliografia zajmują ponad sto stron. Kim był ten człowiek? Autor książki pisze
o nim następująco: „Historia Rasputina to tragedia, i to nie tylko tragedia
jednego człowieka, ale całego narodu, ponieważ w jego życiu – z jego
skomplikowanymi bataliami wokół wiary i moralności, przyjemności i grzechu,
tradycji i zmiany, wokół powinności i władzy oraz ich ograniczeń – i w jego
krwawej, gwałtownej śmierci możemy rozpoznać historię samej Rosji z początku XX
wieku. Rasputin nie był ani diabłem, ani świętym, ale nie umniejsza to jego
wyjątkowości i znaczenia jego życia dla zmierzchu Rosji carskiej”. Rasputin.
Sekciarz, pielgrzym, kochanek, cudotwórca, agent, antychryst, mnich? Kim był
naprawdę? Smith pisze dalej: „Im głębiej wchodziłem w badania, tym mocniejszego
nabierałem przekonania, że jednym z najważniejszych faktów związanych z Rasputinem,
tym faktem, który sprawia, że okazał się on tak nadzwyczajną i silną postacią,
było nie tyle to, co robił, ile raczej to, co wszyscy myśleli, że robi”. Warto
przeczytać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeczytane. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeczytane. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 1 marca 2018
sobota, 25 listopada 2017
„Młodzi i fakty” – najnowsza książka Bernadetty Darskiej
Dzisiaj będę
uprawiał prywatę. Chciałbym zwrócić Państwa uwagę na właśnie wydaną pracę
autorstwa Bernadetty Darskiej. „Młodzi i fakty. Notatki o reportażach roczników
osiemdziesiątych” to kolejna książka, w której przygląda się środowisku
reporterów. Jej osąd często bywa krytyczny, co udowadnia chociażby poniższy
fragment: „Do lamusa
odchodzą więc powoli bunt, spór lub gotowość rozrysowywania własnego znaku
ideowego. Liczy się skuteczność marketingowa doprowadzająca do przesunięcia
znaczeń. Starsi, pomagający młodszym w wejściu na rynek wydawniczy, sami
jednocześnie uczestniczą w promocji własnej osoby, blurby, w momencie gdy
pojawia się ich nadprodukcja, tracą na sile rażenia, a źle pojmowana
solidarność środowiskowa prowadzi do bagatelizowania potknięć, które należałoby
napiętnować. Oczywistość funkcjonowania w reklamowym tyglu młodych skutkuje
rozszerzeniem wpływu marketingowego. Ci, którzy wcześniej doświadczali innych
sposobów promocji, zaczynają również odnajdywać się w tym, co kształtuje
medialny wizerunek najmłodszych. Nieliczni umieją się w tym nie zagubić, zachowując
klasę i nie stając się twarzą celebryckiego pojmowania roli pełnionej przez
reportera.” Kto zatem zachowuje klasę a kto szuka jedynie sławy? Warto
sprawdzić zaglądając do tej publikacji.
sobota, 19 listopada 2016
Bernadetta Darska „Maski zła”
Sygnalizuję
Państwu premierę nowej książki Bernadetty Darskiej. „Maski zła. (Nie)etyczność
postaw i zachowań jako temat współczesnego reportażu polskiego” to pełny tytuł
zbioru tekstów poświęconych głośnym reportażom z kilku ostatnich lat. Recenzentka
„Masek zła”, czyli Beata Nowacka, pisze o tym tomie tak: „W omawianej propozycji
książkowej odnajdziemy te same cechy, które wyróżniają wcześniejsze pisarstwo
Autorki wielu ważnych książek i znanej blogerki: znakomitą orientację w
tematyce współczesnego reportażu, trafne rozpoznania krytycznoliterackie,
uważność wobec literackich tendencji i świetne pióro”. Wszystko się zgadza.
Dodam od siebie, że „Maski zła” opisują szeroko komentowane książki, m.in.: „Maestro”
Marcina Kąckiego, „Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?” Justyny Kopińskiej, „W
rodzinie ojca mego” Marcina Wójcika, czy „Mokradełko” Katarzyny Surmiak-Domańskiej.
Są też teksty poświęcone reportażom: Katarzyny Boni, Jarosława Mikołajewskiego,
Mirosława Wlekłego, Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego. Książka składa się
z trzech części, w których Darska opisuje: niewinnych, nieistotnych i
porzuconych. Jak sama pisze: „Zabieranie głosu w sprawie za pomocą reportażu
stanowi próbę odświeżenia dziennikarstwa zaangażowanego, piętnującego zło,
ujawniającego je tam, gdzie skutecznie ukrywa się pod pozorem idealnie
funkcjonującego porządku”. Wydawcą publikacji jest Instytut Dziennikarstwa i
Komunikacji Społecznej UWM w Olsztynie.
poniedziałek, 24 października 2016
Bukowski na początek tygodnia
„Kiedy ktoś
pisze tylko po to, żeby zyskać sławę, przesrywa swoją szansę. Nie chcę tworzyć
zasad, ale jeśli jakaś istnieje, to taka: jedynymi pisarzami, którzy dobrze
piszą, są ci, którzy muszą pisać, żeby nie zwariować”.
Charles
Bukowski, O pisaniu, Wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2016
poniedziałek, 22 lutego 2016
James McBride – „Ptak dobrego Boga”
Czy pamiętacie
Państwo powieść Cormaca McCarthy’ego „Krwawy Południk”? Ten napisany z
niezwykłym rozmachem mroczny western miał podtytuł „Wieczorna łuna na Zachodzie”.
Krytycy pisali o „odysei rodem z koszmaru” czy „połączeniu Piekła Dantego, Iliady i Moby
Dicka”. No to wyobraźcie sobie teraz powieść, która jest odwrotnością tego
obrazu. Szalonym rewersem, gdzie losy bohaterów żyjących w stanie Kansas są opisane
z perspektywy dziecka. Ta książka nosi tytuł „Ptak dobrego Boga”, zaś jej
autorem jest James McBride.
Powieściowy czas akcji jest podobny. XIX-wieczna Ameryka, w której trwa wędrówka ludów, zaś mieszkańcy są podzieleni na tych, którzy są za utrzymaniem niewolnictwa, i na pragnących zniesienia tego haniebnego procederu abolicjonistów. Pomysł McBride’a jest prosty. Henry Shackleford to młodociany niewolnik. To on jest narratorem. Na nieco ponad czterystu stronach snuje swoją opowieść. Na wstępie książki dowiadujemy się, że jego historię spisał niejaki Charles D. Higgins. Współcześni poznali ją za sprawą pożaru kościoła, gdzie w zgliszczach odnaleziono zapiski tego historyka-amatora. Zarówno Higgins, jak i Shackleford, odeszli z tego świata. Ten drugi dożył stu jedenastu lat. To co zostało, czyli nadpalone notesy, jest tak szalone i niezwykłe, że zdaje się być jedną wielką bajką. I właśnie na tym opiera się siła tej kapitalnej książki. Na bujdzie, która rozśmiesza do łez. Na łgarstwie, które chce się czytać. Na zmyśleniu wciągającym coraz bardziej. Na języku (świetne tłumaczenie Macieja Świerkockiego), jego plastyczności, fantastycznym poczuciu humoru i wyobraźni bez granic.
„(…) niewolnictwo nie jest takie straszne, jak jesteś jego czenściom i żeś do niego przywykł. Żarcie masz za darmo, dach nad głowom tyż, a o wszystko kłopocze sie za ciebie któś inszy”. Myśl tę wypowiada mały Henry. Został członkiem bandy niejakiego Johna Browna zwanego Starcem. To on i jego synowie – Strzelcy z Pottawatomie przybyli ze wschodu, aby uwalniać Murzynów. Szalony Starzec widzi w Henrym swój talizman. Nazwie go Cybulkom. Odtąd chłopiec będzie Henriettą. Przebrany w sukienkę i czepek pogodzi się z nową rolą. Wyrazi to w następujący sposób: „(…) gra szła o mojom dupe, która co prawda jest mała, ale osłaniam jom i lubie”. Czy taka mistyfikacja mogła się udać? Czemu nie. Czarnoskóry przebieraniec wyjaśnia to tak: „Kolorowi zawsze byli lepsi we łganiu, bo ciengiem przemyśliwali na wszystkie strony, jak tu żyć, coby nie rzucać sie w oczy, i bardzo sie starali mówić takie kłamstwa, jakie biali chcieli słyszeć. W większości przypadków biały to idiota”.
Armia bogobojnego Starca włóczy się po „zielonej bożej ziemi”, od miasteczka do miasteczka. Obraz wyzwolicieli jest daleki od tego, jaki wykreowały kino i literatura. To „brzydcy biedni ludzie”, zbieranina głodomorów, „wychudzonych jak kościotrupy”. To co zagrabią zwolennikom niewolnictwa zamieniają na żywność. Ich wędrowanie dla nich samych stanowi wielką niewiadomą. Stary Brown często zmienia decyzje. Nieustannie rozmawia z Bogiem. „Ćśś. Słysze wieści od naszego Wielkiego Odkupiciela, któren zatrzymuje dla nas nawet czas”.
Przebieraniec Cybulka usługuje mężczyznom. Przy okazji dzieli się swoimi przemyśleniami. Mówi tak: „Za niewolnika żem nigdy głodny nie chodził, dopiero kiedym sie wyzwolił, to żem wybierał jedzenie ze śmietników. (…) Bycie wolnym było gówno warte”. Proste dziecko ma jasno sprecyzowaną ocenę wydarzeń. „A Murzynów, swojom drogom, nikt sie nie pytał, co o tym wszystkim myślom, ani Indianów, jak sie nad tym zastanowić, bo ich przemyśliwania sie nie liczyli”.
Ludzie Starca Browna nie wykazują szczególnego entuzjazmu. Trudno właściwie jednoznacznie powiedzieć, dlaczego biorą udział w tym przedsięwzięciu. Kiedy ma dojść do kolejnej potyczki, znikają z obozu. „(…) jeden za drugim zaczeli sie wykruszać i wymyślać wymówki. Jeden musiał sie zająć żywinom, drugi jechać na żniwa, trzeci do dzieciaka, co zachorzał, czwarty wracać po broń, i tak dalij”. Lecz legenda krwiożerczej Armii nakręca się coraz bardziej, żyje własnym rytmem. „Tak właśnie było ze Starcem w onych czasach. Jak cóś zmalował, to już pienć minut po śniadaniu rósł wokół tego stek kłamstw”. Przez miejscowych zostaje nazwany diabłem, który smaży mózgi, pożera oczy, a ze skalpów robi abażury do lamp. Mały Henry coraz lepiej odnajduje się w roli dziewczyny. „Ciongnołem z tego pewne korzyści”, przyzna w pewnej chwili. Szalona opowieść McBride’a toczy się dalej. Armia głodomorów „jeździ tu i tam”. Okrada ideologicznych wrogów. Wielka dziejowa zmiana odarta z patosu przybiera groteskową formę. Cybulka wyzna szczerze: „Bano się nas, chociaż prawde mówionc, Strzelcy Pottawatomie byli ino bandom głodnych chłopaków, co snuli wielkie myśli, latajonc w poszukiwaniu gotowanej kaszy i kwaśnego chleba, coby sie napchać”.
W Stanach Zjednoczonych
„Ptak dobrego Boga” otrzymał National Book Award 2013. Powieść była szeroko
komentowana. Nie ulega wątpliwości, że było to zamieszanie jak najbardziej uzasadnione.
Świetna książka. Od dzisiaj zostaję wielkim fanem twórczości Jamesa McBride’a!
środa, 10 lutego 2016
Steve Sem-Sandberg – „Wybrańcy”
„Administrujący
pawilonem nie widzieli w nich dzieci, a jedynie okazy, żywe exempla fizjologicznych i neurologicznych defektów albo
chorób, których przebieg warto studiować. Nawet skurcze, ból, który nieustannie
męczył niejedno dziecko, nie był prawdziwy. Znieczulano je nie po to, by ulżyć
im w cierpieniu, ale po to, żeby uciszyć krzyki. Lekarze zaś przychodzili
regularnie i obserwowali swoje okazy,
decydowali, które należy pozbawić życia od razu, a które ewentualnie warte są
starań, by trzymać je pod obserwacją jeszcze przez jakiś czas”. Cytowany
fragment pochodzi ze wstrząsającej powieści szwedzkiego pisarza Steve
Sem-Sandberga, znanego polskim czytelnikom z głośnej powieści pt. „Biedni
ludzie z miasta Łodzi”. Jego właśnie wydani u nas „Wybrańcy” opowiadają
historię wiedeńskiego szpitala Steinhof, ściślej oddziału
opiekuńczo-wychowawczego Am Spiegelgrund. To do tego szpitala śmierci trafiają dzieci, które zostały wcześniej uznane za
bezwartościowe.
Szatański plan
rozpoczynał się od wizyty urzędnika pomocy społecznej w domu rodziców dziecka.
Wyszukiwał on nieprawidłowości, odstępstwa od norm, wyławiał osobniki pośrednie. Potem, zgodnie z
obowiązującym prawem, dziecko odbierano rodzicom. Jednym z tych, którzy
przeszli piekło Am Spiegelgrund był mały Adrian Ziegler, który trafił tam zimą
1941 roku. Najpierw jednak była rodzina zastępcza: „(…) tak jak się robi z
królikiem, żeby obedrzeć go ze skóry, tak pan Haidinger postąpił z Adrianem,
związał mu ręce sznurem i zawiesił go na haku wbitym w ścianę; a potem wyjął
pasek ze spodni i zaczął bić, i bił tak długo, aż sam też zaczął krzyczeć, i
tak darli się obaj jak opętani”. Adrian zostaje przyłapany na niewielkiej
kradzieży. Decyzja zapadła. Chłopiec jest skierowany za mury zakładu, gdzie
natychmiast przechodzi badania: „Cygański mieszaniec drugiego stopnia. Ojciec:
uchylający się od pracy pijak. Matka: była szwaczka, obecnie pracuje dorywczo.
Z punktu widzenia biologii rasy osoba niepełnowartościowa o histerycznym
usposobieniu”. Czy to powód aby zostać uznanym za chorego psychiczne? Adrian ma
wówczas jedenaście lat.
Mniej więcej w tym
samym czasie do Spiegelgrundu trafia Anna Katschenka. To pielęgniarka
oddziałowa, która cierpi na nawracającą depresję. Adrian Ziegler zostanie jej
podopiecznym. Jednym z setek, które trafiły do kliniki. Oboje stają się
elementami układanki, na szczycie której stoją lekarze. Tacy jak doktor Illing.
Pięć lat później zostanie on powieszony. Teraz jednak kieruje placówką. Jego
zdaniem dzieci z oddziału należy postrzegać jako żyjące wrzody, a ich zabijanie to dezynfekcja. Morduje je jak
szczury. Zaś Anna Katschenka powie po wojnie o sobie, że nie jest i nigdy
nie była złym człowiekiem. Sąd wyceni jej dobroć
na osiem lat więzienia i ciężkie roboty. Personel, rzecz jasna, był
znacznie większy. Chociażby doktorzy Gross i Jekelius. Ci, zdaniem kolegów, sprawiali
bardzo dobre wrażenie. Posiadali wysokie standardy moralne. Przeprowadzali
bardzo dokładne badania służące podjęciu ostatecznej
decyzji. Potem podejmowano leczenie.
Oznaczało ono, że dziecko zostanie zabite. Precyzuje to Katschenka: „Tym
dzieciom, które potrafiły jeść samodzielnie, podawaliśmy leki z jedzeniem.
Najmłodszym, które nie mogły przełykać, ordynowano niewielkie dawki morfiny w kroplówce.
U starszych wykorzystywano luminal”.
W Am
Spiegelgrund dokonywano zabójstw w akcie miłosierdzia. A to znaczyło, że
personel działał zgodnie z prawem. Owo prawo ujawnione miało być dopiero po
wojnie, gdyż „nie było jasności co do tego, jak miałoby ono zostać konkretnie
sformułowane ani jak należałoby zachować się wobec rodzin”. Decyzje zapadały w
berlińskich gabinetach. Specjalne komisje określały kto ma prawo do życia, a
kogo lekarze najpierw pogłaszczą po policzku, z uśmiechem wcisną w ufne usta
cukierek, a potem pielęgniarki podadzą weronal w tabletkach. Jeśli tabletka nie
zadziałała, wówczas wstrzykiwały morfinę. To do lekarza należała decyzja „co
jest zdrowe, a co chore, co godne życia, a co nie”. Z tego miejsca nie dało się
uciec. Ten kto próbował trafiał do ponurego bunkra. Tam dostawał kurację siarką.
„Padł jak długi na podłogę, jego nogi sparaliżował skurcz. (…) Jakby ktoś wbił
w jego nogi zardzewiały bolec, żeby przytwierdzić go do ziemi”. Takie dziecko
nie może potem chodzić dwa tygodnie, ono pełza. Inne dzieci popełniają
samobójstwa. Jak chłopiec, który przebił się nożyczkami i skonał na oczach
kolegów.
Taka ilość
pacjentów i izolacja przed światem dawała nieograniczone możliwości. Mózgi
dzieci można było poddać badaniu. Wpuścić tam strumień powietrza. Wypompować z nich zło podczas
pneumoencefalografii. Mieć ogląd żywej
tkanki nerwowej. Najmłodsze z poddanych torturze dzieci miało dziesięć dni.
Najstarsze czternaście lat. Zanim umarły dostarczyły obfitego materiału do
badań. Potem zamieniły się w preparaty histologiczne. Po wojnie w szpitalnym
prosektorium znaleziono osiemset słojów ze szczątkami tych dzieci. To o nich
mordercy w białych kitlach przez lata pisali artykuły naukowe. Robili kariery
zawodowe. Dożyli sędziwego wieku. Nigdy nie ponieśli należytej kary.
Co z ofiarami Am
Spiegelgrund? Ocalała ich ledwo garstka. Były świadkami wkroczenia wojsk
sowieckich. Widziały gwałty na tych, które zadawały im ból i strach. Niektóre dzieci
skorzystały z okazji i uciekły. „Mówiono o nich duchy – zdawali się nieustannie
wędrować od instytucji do instytucji i nigdy nie miało się pewności co do tego,
po której stronie ogrodzenia się znajdują”. Trafiały do gangów nieletnich,
wałęsały się głodne i zawszawione. Kradły dla dorosłych za talerz zupy. Ginęły
pod kołami pociągów. Umieszczano je znowu za murami, lecz były to już więzienia
poprawcze. Odbywały wyroki w celach zajmowanych przez dezerterów, sabotażystów
i zwykłych przestępców, wykonywały prace ponad siły. Potem śmierć przyszła do
nich od strony rzeki. Młodociani więźniowie dusili się pod pokładami barek. Dzieci
zamknięto w ładowni, gdzie wdychały własne odchody. „(…) pokrywy zamknięto
niczym wieko trumny (…) Snop światła latarki biegał to tu, to tam, aż wreszcie
dosięgnął owego chłopca, którego Adrian wcześniej widział siedzącego w kucki
przy wiadrze na odchody. Między nogami wisiało mu jelito. Stał trzymając je w
dłoni i próbował wcisnąć z powrotem”.
„Człowiek –
władca chciał zrodzić człowieka – niewolnika”, pisze Sandberg. Był blisko.
Adrian Ziegler przeżył piekło wiedeńskiego szpitala Już nigdy jednak nie
odzyskał spokoju. Wędrował od jednego zakładu karnego do drugiego. Założył
rodzinę, lecz był to związek nieudany. Czy właściwie mógł być inny? W pewnej
chwili, w latach siedemdziesiątych, natrafił w jednym z zakładów karnych na
swojego prześladowcę, który teraz pełnił funkcję lekarza biegłego. Wielkie wrażenie
robi zapis ich rozmowy. Doktor Gross w zamian za milczenie obiecuje
wstawiennictwo w sądzie. W rzeczywistości robi coś odwrotnego. Wystawia
ekspertyzę, która zamyka Zieglera na kolejnych sześć lat. Potem kolejnych
dziesięć. Zabija Adriana po raz kolejny. Wszystkie dzieci z Am Spiegelgrund są
ofiarami tego szpitala przez całe życie. Kiedyś zostały uznane za wybrańców. W
książce szwedzkiego pisarza to słowo nabiera zupełnie innego znaczenia. Warto
przeczytać!
niedziela, 11 października 2015
Obciążeni
Czekałem na tę
książkę. Götz Aly, profesor historii i dziennikarstwa, opublikował „Obciążonych”
w Niemczech dwa lata temu. Teraz trafia ona do polskich czytelników dzięki
wydawnictwu Czarne. Historia wymordowania dziesiątków tysięcy chorych ludzi,
których społeczeństwo niemieckie uznało za zbędny balast dla gospodarki, jest
wstrząsająca i w swoim realizmie nieprawdopodobna. Oto prawnicy, lekarze, policjanci
i zwykli zjadacze chleba za przyzwoleniem nazistowskiej władzy zostali
członkami tajnej grupy morderców. Dołączyła do nich część rodziców chorych
dzieci, którzy w listach do władz poprosili dla nich o „łaskawą śmierć”.
Machina ruszyła. Ofiary trafiały do komór gazowych, gas-vanów, były
rozstrzeliwane, zabijane zastrzykami i głodzone na śmierć. Ta książka może też
być przydatna dla tych z Państwa, którzy sięgną po moją nową powieść. To o tej
właśnie akcji, która swoim zasięgiem objęła także Prusy Wschodnie, piszę w „Rauszu”.
Wśród ośrodków, z których ruszyły transporty, był szpital psychiatryczny w
Kortau. Teraz to tętniący życiem studencki campus nad jednym z olsztyńskich
jezior. Wówczas było to miejsce selekcji bezbronnych ludzi, których pod pozorem
przeniesienia posłano w ostatnią drogę.
poniedziałek, 5 października 2015
Houellebecq o literaturze
„(…) specyfika
literatury, najważniejszej ze sztuk kończącego się na naszych oczach Zachodu,
nie jest aż tak trudna do zdefiniowania. (…) jedynie literatura jest w stanie
wywołać poczucie kontaktu z umysłem innego człowieka w jego integralności, z
jego wzlotami i upadkami, z jego ograniczeniami, małością, obsesjami,
przekonaniami, z tym wszystkim, co go porusza, ciekawi, podnieca lub budzi
wstręt. Jedynie literatura pozwala nam na kontakt z umysłem osoby nieżyjącej w
sposób bardziej bezpośredni, pełny i głęboki niż rozmowa z najbliższym
przyjacielem; choćby ta przyjaźń była najgłębsza i najtrwalsza, nigdy w
rozmowie nie zwierzamy się tak całkowicie jak wobec pustej kartki papieru”.
Cytat
zaczerpnąłem z właśnie wydanej u nas przez W.A.B powieści pt. „Uległość”
sobota, 8 sierpnia 2015
Himmler
„Gdy tylko
znalazł się w Lünenburgu, został poddany dalszemu ogólnemu badaniu lekarskiemu.
W jego trakcie opierał się przed otwarciem ust. Lekarz, kapitan Wells, odkrył w
nich niebieskawo zabarwiony obiekt. Gdy Wells spróbował go wyjąć, Himmler
odwrócił gwałtownie głowę, by mu to uniemożliwić. Rozgryzł kapsułkę i upadł. (…)
Dokładniejsze badanie ujawniło, że trucizną był cyjanek”. Tak zakończył życie
jeden z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości. Zanim to się jednak
stało, były lata władzy, które dla milionów ludzi oznaczały strach, głód, terror,
tortury, wyzysk, a wreszcie zakończenie życia. „Heinrich Himmler. Buchalter
śmierci” to książka autorstwa historyka Petera Longericha. U nas biografia
Himmlera wyszła w serii „Oblicza zła”. Wydawca, czyli Prószyński i S-ka,
zapowiada kolejne tytuły, m.in. tego samego autora „Goebbels. Apostoł diabła”, Volkera
Ulricha „Hitler. Narodziny zła” i „Mussolini. Butny faszysta” Görana Hägga. W
następnej kolejności ukażą się biografie: Stalina, Bormanna, Pol Pota, Berii i
Ceausescu. „Heinrich Himmler. Buchalter śmierci” to potężne dzieło (w wersji
elektronicznej liczy 1426 stron!), które w bardzo wnikliwy, a równocześnie zajmujący
sposób przybliża życie i działalność twórcy Zakonu Trupiej Czaszki, jak zwykł
nazywać SS jego twórca. W młodości napisał w swoim dzienniku: „Cokolwiek się
wydarzy (…) będę zawsze kochał Boga i modlił się do Niego, i będę należał do
Kościoła katolickiego i go bronił, nawet jeśli miałbym być z niego wykluczony”.
Potem chrześcijaństwo nazywał religią zainfekowaną elementami azjatyckimi, a
Boże Narodzenie nakazał zastąpić „Świętami Jule”. Duchownych zamykał w obozach
koncentracyjnych. Wskazał „miejsca święte”, gdzie regularnie bywał. Tybet
uważał za „kołyskę rodzaju ludzkiego”. Samurajów uznawał za odległych krewnych.
Cierpiał na bóle psychosomatyczne, które miał mu łagodzić człowiek przebywający
trzy lata w zakładzie dla psychicznie chorych. Z zawodu agronom, głoszący kult
ziemi, jako Reichsführer SS decydował, którzy z jego esesmanów mogą zawierać
małżeństwa. Powołał „straż rozrodczą”, dokonującą selekcji kobiet. Nakazał
esesmanom zakładać „księgi rodowe” świadczące o pochodzeniu. Twórca ośrodków
Lebensborn. Wierzył w powstanie dwustumilionowego narodu niemieckiego. Prześladował
homoseksualistów. „Są najbardziej tchórzliwymi z istniejących ludzi (…) Teutoni
zwykli topić swoich »uranistów« w bagnie”. Wierzył, że na bazie rasowej stworzy
Wielką Germańską Rzeszę. Fan „kosmicznego lodu”, który odpowiada za istnienie
Wszechświata. Żądał od esesmanów przyzwoitości (sic!). Stworzył szkoły
indoktrynacji, w których prowadzono zajęcia z „żydostwa, masonerii i
bolszewizmu”. Bał się dużych miast. Mąż, ojciec i kochanek. Grubianin
kamuflujący skrępowanie i brak pewności nieustanną paplaniną o wspólnocie krwi,
odfiltrowaniu, selekcji, materiale ludzkim. W gruncie rzeczy drobnomieszczanin głoszący
proroctwa sekciarskiego kaznodziei. Morderca milionów kobiet, mężczyzn i dzieci.
Tropił „zażydzoną światową masonerię”, „siły zorganizowanej podludzkości” i „znieważycieli
rasy”. Napisał w swoim dzienniku: „Jestem po prostu radosnym chłopcem bez
żadnych trosk, gdy jednak opuszczam dom rodziców, znowu się zmieniam”.
niedziela, 2 sierpnia 2015
Straszliwe formy delirium
„- Dzisiaj
nauczymy się algorytmu na otrzymywanie prezentów – zapowiada swym studentkom
wykładowczyni. – Gdy pragniesz dostać od mężczyzny prezent, stań po jego lewej
stronie, bo jest to strona irracjonalna i emocjonalna. Prawa strona to strona
rozumu. Po prawej stajesz wtedy, gdy chcesz dyskutować o projektach
biznesowych. Ale gdy pragniesz dostać prezent, zajmij pozycję po stronie lewej.
Jeśli mężczyzna siedzi na krześle, ukucnij obok niego tak, by poczuł się przy
tobie wyższy, jakbyś ty była dzieckiem. Zaciśnij mięśnie pochwy. Tak, mięśnie
pochwy. Dzięki temu rozszerzą ci się źrenice, co z kolei sprawi, że staniesz
się atrakcyjniejsza. Gdy mężczyzna coś powie, przytaknij: twoje przytakiwanie
sprawi, że będzie bardziej skłonny zgodzić się z tobą. A gdy w końcu poprosisz
o to, czego chcesz: samochód, sukienkę, cokolwiek jest ci potrzebne, równocześnie
pogłaszcz go po ręce. Zrób to delikatnie. A teraz powtarzajcie: Spojrzeć!
Przytaknąć! Pogłaskać!”. To fragment książki brytyjskiego pisarza i reżysera Petera
Pomerantseva. Urodzony w ZSRR autor w dzieciństwie opuścił ten kraj, by wrócić
po latach i podjąć pracę w telewizji. Swoje obserwacje i przemyślenia zebrał w
cyklu reportaży wydanych na Zachodzie w zeszłym roku. U nas książkę
Pomerantseva zatytułowaną „Jądro dziwności. Nowa Rosja” właśnie wydało
wydawnictwo Czarne, zaś tłumaczenia podjęła się Iga Noszczyk. Cytowany fragment
jest częścią tekstu traktującego o nietypowej, jedynej w swoim rodzaju,
moskiewskiej Akademii Naciągaczek. Miejscu, w którym młode kobiety uczą się jak
zdobyć „sponsora”. Za tysiąc dolarów tygodniowo poznają sposoby, dzięki którym
mogą liczyć na „minimalną moskiewską pensję kochanki: mieszkanie, cztery
tysiące dolarów miesięcznie, samochód i dwa razy do roku tygodniowe wakacje w
Turcji lub Egipcie”. Warto dodać, że podobnych „szkół” w Moskwie i Petersburgu
jest bardzo wiele. Przybywające do metropolii młode kobiety, prócz urody i
wielkiej determinacji, przywożą ze sobą mroczne wspomnienia, w których bieda i
zbiorowe gwałty nie są czymś niezwykłym. One nazywają mężczyzn „forbesami”, windami
mogącymi zawieźć je na samą górę materialnego raju, same są pogardliwie określane
„jałówkami”, „mewkami” czasem „śpiewającymi stringami”. Chytre i przebiegłe
muszą rywalizować między sobą, odpierać ataki coraz młodszych dziewczyn,
pragnących jak i one szybkiej poprawy losu. Pomerantsev pisze o jednych i
drugich jako ludziach „wygrzebanych z radzieckiego świata”. Przygląda się
fortunom powstałym ze sprzedaży surowców naturalnych. Ów „strumień ropy
naftowej wystrzelił ich do innych wszechświatów finansowych”. Moskwa to miejsce
gdzie „pieniądze krążą (…) migotliwie i zwiewnie, jak brokat w szklanej kuli, a
to sprawia, że wydają się zupełnie nierzeczywiste”. Mieszkający na co dzień w
Londynie dokumentalista wędruje ze swoją kamerą do współczesnego conradowskiego
„Jądra ciemności”, jakim stała się Rosja. Pisze o „wojnie wszystkich przeciwko
wszystkim”. Jak zauważa, to co dzieje się obecnie w tym kraju to już nie wyraz
wolności, lecz różnorakie, straszliwe „formy delirium”. Warto przeczytać!
sobota, 25 lipca 2015
Katarzyna Bonda „Okularnik”
„Nie ufam nikomu, kto mieszkał tutaj, ma tutaj rodzinę bądź choćby był tu
dłużej niż przejazdem. To jedna sitwa” – mówi Sasza Załuska. Czytelnicy mieli
okazję poznać tę postać w pierwszej części planowanej tetralogii Katarzyny Bondy,
czyli w „Pochłaniaczu”. Miejscem, do którego profilerka Załuska czuje wyraźną awersję
jest niewielka Hajnówka. Kiedyś, jak pisze w posłowiu Bonda, przybywali w to
miejsce ludzie z całego świata pragnący dorobić się majątku na drewnie i
wielkiej ilości zwierzyny łownej. Obecnie miasto zwane „Bramą do Puszczy
Białowieskiej” liczy nieco ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Kierunek
wędrówki ludów zaś jest odwrotny. To już nie ziemia obiecana, a bardziej Ultima
Thule, czyli wergiliuszowski kraniec świata. Biografia samej autorki jest
dobrym przykładem owej zmiany kierunków. Katarzyna Bonda spędziła w Hajnówce
dzieciństwo i lata szkolne, by potem zamieszkać na stałe w Warszawie. Autorka
wyznaje, że do napisania powieści, której akcja toczy się w mieście na skraju
Puszczy Białowieskiej, przekonał ją inny autor kryminałów Marcin Wroński, na co
dzień mieszkaniec Lublina, a zatem również pisarz związany z Kresami.
„Okularnik” został zaplanowany jako potężna (ponad osiemset stron tekstu)
powieść detektywistyczna. Akcja toczy się dwutorowo. Sasza Załuska przybywa w
roku 2014 do Hajnówki by rozwiązać sprawę dotyczącą zarówno jej samej, jak i
akcji policyjnej o kryptonimie „Czerwony Pająk”. W tekst współczesny wplecione
zostały historie retrospektywne, sięgające okresu powojennego, kiedy to polscy
żołnierze spalili wieś zamieszkałą przez ludność prawosławną. Paleniu dobytku
towarzyszyło masowe mordowanie cywilów. W tym miejscu należy zaznaczyć, że
pisarka miała szczególny powód, aby podjąć ten temat. Jej babka była jedną z
osób, które poniosły śmierć z rąk żołnierzy.
Załuska trafia w miejsce, gdzie ludzie „przez lata zawieruch dziejowych
nauczyli się głośno milczeć”. To bardzo istotne wyznanie w kontekście
rozpatrywania całości książki. Milczenie jest obowiązującą zasadą, której
złamanie natychmiast zostaje surowo ukarane. Bonda pisze o mieszkańcach
Hajnówki następująco: „Zdają się otwarci. Zaraz zaproszą cię do domu, nakarmią,
pozwolą spać w swoim łóżku. Może nawet otworzą przed tobą serce, jeśli poczują,
żeś dobry czaławiek. Porządny znaczy
się. Ale nawet wtedy niechętnie otworzą przed tobą duszę”. Ustalenie sprawcy w
takich warunkach jest szczególnie trudne. Mur niechęci i wrogości zdaje się być
nie do przebicia.
Tytułowy „Okularnik” to nazwa modelu mercedesa z charakterystycznymi
reflektorami. To również pseudonim nadany Piotrowi Bondarukowi, mężczyźnie
bardzo majętnemu, właścicielowi tartaku. W chwili przybycia Załuskiej do miasta
odbywają się uroczystości związane z zaślubinami przywołanego mężczyzny z Iwoną
Bejnar. Kłopot w tym, że młoda kobieta uczuciowo jest związana z innym
mężczyzną. Wszakże ślub ze stary Bondarukiem to najlepszy sposób na poprawienie
sytuacji materialnej zarówno swojej, jak i rodziny. Jest też inny powód wrogiej
postawy mieszkańców, dużo ważniejszy. Kobiety, które związały swój los z
lokalnym biznesmenem znikają bez śladu. Bondaruk jest głównym podejrzanym. Istnieje
też jeszcze inne znaczenie „okularnika”, o którym warto w tym miejscu wspomnieć.
Jak wiadomo w starożytnym Egipcie królowie nosili na głowie symbol władzy zwany
Ureusem, czyli właśnie klejnot w kształcie węża – okularnika. O ile jednak
Ureus dawał faraonom władzę i moc, o tyle „okularnik” Bondaruka wiezie go w
kierunku tragicznego finału.
Druga część planowanej tetralogii odnosi się do ziemi jako jednego z
czterech żywiołów tworzących byt. Bonda tak oto pisze o ziemi, która w
milczeniu przyjmowała do swojego wnętrza ciała żyjących na niej ludzi: „Dopiero
czwarte pokolenie gniewnych dzieciaków z gimnazjum lub szkół średnich chce
kopać w ziemi. Okrywać stare groby i odsłaniać kości zmarłych. Rozliczać
winnych i niewinnych, naznaczać tchórzostwo pradziadków. (…) Dwa bieguny
zajadle walczące o swoją tożsamość. Tak naprawdę pragnące tego samego: prawdy”.
Czy okrycie prawdy jest możliwe? Jakie będą tego konsekwencje? Czy okrywanie
często upiornej wiedzy o najbliższych ma jakikolwiek sens?
Katarzyna Bonda postanowiła napisać książkę, w której jest więcej pytań
niż odpowiedzi. Moja lektura tej powieści zbiegła się z informacjami o planowanych
tłumaczeniach serii. Tym samym, mimowolnie zadawałem sobie pytania o odbiór
„Okularnika” przez mieszkańców Londynu czy Waszyngtonu. Czy zawiłości losów
żyjących na tych ziemiach obok siebie Polaków, Białorusinów, Ukraińców, Rosjan,
Litwinów, Żydów, a nawet Niemców i Francuzów będą dla nich zrozumiałe? Jak
wytłumaczyć im, że polscy żołnierze mordowali kobiety, mężczyzn i dzieci
modlące się do tego samego Boga tyle, że w innym języku? Jak przetłumaczyć
zdanie: „- Wasza ziemia, kacapy? Tutaj? – Skierował palec w kierunku podłoża. –
Więc tutaj zostaniecie. W swojej ziemi. Na zawsze”.
„Okularnik” to powieść, która znacznie wykracza poza ramy tradycyjnej
powieści detektywistycznej. To historia kryminalna, gdzie równie ważne jak
rozwiązanie sprawy są złożone losy wielu pokoleń mieszkańców Hajnówki i jej
okolic. Zwracam szczególnie uwagę na te fragmenty, które są napisane niezwykle
plastycznie, oddają zarówno w języku jak i warstwie obyczajowo-psychologicznej
klimat miejsca. To powieść napisana z wielką pasją, bardzo mądra i potrzebna.
Lepsza niż „Pochłaniacz”. Przywołany na początku Marcin Wroński wykonał świetną
robotę namawiając pisarkę do zmierzania się z tematem małych miast na Kresach,
w których działy się sprawy wielkie, chociaż niezbyt chwalebne.
czwartek, 9 lipca 2015
Wódka
„Wciąż pomijana i lekceważona przez badaczy, stanowi niewątpliwie klucz
do zrozumienia historii Rosji od jej początków w postaci Wielkiego Księstwa
Moskiewskiego aż do dziś”. Zdanie to pochodzi z pracy naukowej, której autorem
jest Mark Lawrence Schrad. Książka została wydana na Uniwersytecie Oxfordzkim w
zeszłym roku, zaś jej polskie wydanie zawdzięczamy Wydawnictwu Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Warto zaznaczyć, że „Imperium wódki. Alkohol, władza i
polityka w Rosji carskiej” nie jest tekstem, przez który należy przedzierać się
z bólem zębów, co chwilę korzystając ze specjalistycznych słowników. Książkę Schrada
czyta się z niesłabnącą przyjemnością, niczym pasjonującą opowieść. Jaka jest
Rosja na kartach tej pracy? Autor we wstępie zaznacza, że „Imperium wódki”
opowiada o przemilczanej historii państwa rosyjskiego, które od stuleci uprawia
„pijaną politykę”. Na dowód przytacza kilka liczb. W Rosji długość życia statystycznego
mężczyzny jest na poziomie Ghany i wynosi mniej niż sześćdziesiąt lat. Obywatel
tego kraju wypija rocznie 180 butelek wódki, czyli pół butelki dziennie! Za
piciem kroczy śmierć. Każdego roku umiera wskutek picia i okoliczności temu
towarzyszących (np. wypadki samochodowe) czterysta tysięcy ludzi. To tak jakby
w ciągu roku wymarła ludność Szczecina i okolic! Schrad pisze dalej: „W
normalnych warunkach alkohol jest odskocznią, doraźną ucieczką przed trudną
rzeczywistością. Gdy jednak pojawia się jako centralny filar rosyjskiej sztuki
kierowania państwem, apatia i zobojętnienie tylko konsolidują siłę autokracji”.
Włos jeży się na głowie przy lekturze fragmentów opisujących „obiady” na
Kremlu, czyli spotkania Politbiura organizowane z polecenia Stalina, podczas
których pito na umór. Oto co mówi jeden z uczestników trwających do świtu libacji:
„Na tych obiadach rozstrzygał się los rozległej ziemi rosyjskiej, nowo nabytych
terytoriów, a w znacznym stopniu także i ludzkości”. Zmuszani do udziału w
takich „obiadach” dygnitarze nazywali je „strasznymi”. Całonocne picie nie
zwalniało z pracy następnego dnia. Przyszły przywódca narodu Nikita Chruszczow
w swoich wspomnieniach mówił: „Starałem się docierać do biura najpóźniej o
dziesiątej rano, a podczas przerwy śniadaniowej zdrzemnąć się, ponieważ zawsze
istniało niebezpieczeństwo, że jeśli się człowiek nie prześpi, a znów zostanie
zawołany na obiad, to uśnie za jego stołem. Dla ludzi, którzy usnęli za stołem
Stalina, sprawy ułożyły się fatalnie”. Warto dodać, że Stalin podczas libacji okrutnie
upokarzał swoich podwładnych. Na przykład wspomnianemu Chruszczowowi,
mężczyźnie tęgiemu, nakazywał wykonywanie skocznych ludowych tańców, czyścił
swoją fajkę wystukując jej zawartość na łysinę przyszłego pierwszego sekretarza
KC. Inni, chcąc przypodobać się Stalinowi, prześcigali się w wymyślaniu
paskudnych zabaw. Dla przykładu przyklejano Chruszczowowi na plecach kartkę z napisem „dupek”,
podkładano na krzesło pomidory. Z czasem pochodzący z chłopstwa mężczyzna rozpił się, często tracił przytomność, a nawet moczył w łóżku.
Czy wcześniej, za rządów carów Rosji, było lepiej? Schrad opisuje stosunek Rosjan do picia, wpływ alkoholu na rozwój państwa. Zaczyna od Iwana Groźnego, by
dotrzeć w swojej opowieści do rządów Mikołaja II, czyli do upadku Imperium
Rosyjskiego. Kończy swoją opowieść przewrotnie, pisząc: „(…) główną przyczyną,
która doprowadziła do rewolucji, był ogłoszony w 1914 roku zakaz sprzedaży
napojów spirytusowych”. Czyżby zatem Rosja była na zawsze odurzona wódką?
Wszystko na to wskazuje. Schrad mówi wprost: „Rosjanie są ofiarami systemu,
który od dawna kultywował pijaństwo w społeczeństwie – i w zatrważającym
stopniu na nim zarabiał. Jeśli Rosja jest krajem alkoholików, to dlatego że
przyczyniło się do tego rosyjskie państwo autokratyczne”. Aby jednak zrozumieć
dlaczego tak się stało, należy sięgnąć po pracę Marka Lawrence’a Schrada. Naprawdę
warto!
poniedziałek, 22 czerwca 2015
Pierre Lemaitre „Koronkowa robota”
(…) ten pomysł
był typowym chybionym dobrym pomysłem”, mówi Camille Verhoeven, komisarz
paryskiej policji, główny bohater serii książek autorstwa francuskiego pisarza
Pierre’a Lemaitre’a. Warto zaznaczyć, że „Koronkowa robota”, która w naszym
kraju ukazuje się jako trzecia część cyklu, tak naprawdę jest częścią pierwszą.
We Francji ukazała się w 2006 roku, po niej były: „Alex” (2011) i „Ofiara”
(2012). Od razu napiszę, że to wcale nie przeszkadza w lekturze właśnie wydanej
przez wydawnictwo Muza książki. Lemaitre to prawdziwa gwiazda. Po serii
kryminalnej opublikował powieść „Do zobaczenia w zaświatach” (2013), którą
uhonorowano Nagrodą Goncourtów. Jeśli dodam, że za wspomniany thriller pt. „Alex”
nagrodzono go CWA International Dagger 2013, wyłania nam się obraz pisarza
kompletnego, który tak samo dobrze radzi sobie z powieścią kryminalną jak i utworem
zaliczonym do głównego nurtu. Czy słusznie? Lemaitre to pisarz obdarzony tym,
co ja na swój prywatny użytek nazywam pisarską mądrością. Świetnie kreśli
powieściowe tło („ ta okolica była tak uczęszczana jak burdel w raju”), w
którym umieszcza swoich bohaterów. To są ludzie z krwi i kości. Kiedy pisze o
złoczyńcach, mówi o miejskich szumowinach będących „metaforą zdemoralizowanej i
odartej ze złudzeń ludzkości”. Kreśląc ofiary stara się dociec, skąd bierze się
ich życiowy dramat. Odmalowując ekipę śledczą ukazuje napięcia i dylematy
związane z pracą w ciągłym stresie i niedoczasie. Tworzy świat wielowymiarowy,
nieoczywisty, w którym etyczny podział wcale nie jest wyznaczony grubą krechą.
Czy i tak jest w „Koronkowej robocie”? Pisarz od samego początku postanowił
zaszokować czytelnika. Komisarz Verhoeven ma zostać ojcem. W tym samym czasie tropi
zabójcę, który powiela zbrodnie dokonane na kartach powieści zaliczanych do
kanonu gatunku. Oto papierowa zbrodnia zamienia się w ponurą rzeczywistość. Zderzenie
rodzącego się życia z koszmarem śmierci młodych kobiet może co niektórych
porazić rozmiarami okrucieństwa i sadyzmu. Niewielki przykład: „Po lewej leżały
na podłodze szczątki ciała z rozprutym brzuchem i połamanymi żebrami, które
przebiły jakąś czerwoną-białą fałdę, prawdopodobnie żołądek, a także pierś, tę
w każdym razie, która nie została odcięta, jakkolwiek trudno to było z całą
pewnością stwierdzić z tej przyczyny, że to ciało – kobiety, to jedno było
pewne – pokrywały ekskrementy, spod których prześwitały niezliczone ślady
ukąszeń. Naprzeciwko, po lewej, leżała głowa (druga, też kobiety) o wypalonych
oczach i dziwnie krótkiej, jakby wtłoczonej w ramiona szyi. Z czeluści jej
rozdziawionych ust wystawały białoróżowe kanały tchawicy i żył wyszarpane
czyjąś ręką z głębi gardła”. Lemaitre, oczywiście, nie wypisuje tych wszystkich
okropności dla samego efektu szokowego. Po co? Być może aby ukazać walkę
przeciwstawnych wartości. W pewnej chwili komisarz przypomina sobie obraz
Caravaggia pt. „Dawid z głową Goliata”. Mówi o nim w następujący sposób: „-To
wypisz wymaluj walka Dobra ze Złem (…) Spójrz na Dawida, na jego szalone oczy,
i ten spokój cierpienia u Goliata. Gdzie jest Dobro, gdzie Zło? Oto jest
pytanie…” No właśnie. Warto się nad tym zastanowić czytając Lemaitre’a. Pomysł napisania
„Koronkowej roboty” nie był „typowym chybionym dobrym pomysłem”. On był
pomysłem doskonałym!
czwartek, 18 czerwca 2015
Jerzy Pilch „Zuza albo czas oddalenia”
„O oczach kurew
traktat mógłbym napisać”, mówi bohater najnowszej książki Jerzego Pilcha. Ta minipowieść
(nieco ponad sto stron luźnego druku) powstała w czasie dla słynnego pisarza
szczególnym. Mam na myśli jego zmaganie się z chorobą, o którym zresztą w książce
co jakiś czas pisze: „Kręgosłup w rozsypce – ból niepojęty, zwłaszcza przy
wstawaniu. Dygot od prawej nogi idący i całe ciało obejmujący. Niemota, a w
każdym razie duże, a nawet bardzo duże kłopoty z mówieniem”. Głównym tematem
nie jest tutaj wszakże opisywanie trudności towarzyszących codziennemu
funkcjonowaniu, lecz związek z młodziutką kobietą, tytułową dwudziestoletnią Zuzą,
która na co dzień trudni się nierządem. Warto zaznaczyć, że za wiedzą i
przyzwoleniem głównego bohatera, mężczyzny który mógłby być jej dziadkiem. „Zuza
– nie może być pełniej. Oczywiście nie dlatego, bym miał samobójczą ochotę na
tytuł <<Zuzanna i starzec>>. Jestem w upadku, ale nie aż takim”. Temat
relacji starzejącego się samca i młodej kobiety jest w literaturze dobrze
opisany. Sięgając po książkę Pilcha miałem skojarzenia z Nabokovem i jego „Śmiechem
w ciemności”. Tam również stary profesor zakochuje się bez pamięci w
młodziutkiej dziewczynie, chyba w bileterce pracującej w kinie. Ale
takie skojarzenie jest nieuprawnione. Bo o ile u autora „Lolity” bohater jest
ofiarą wręcz kryminalnej intrygi, o tyle w książce Pilcha stary mężczyzna od
początku zdaje sobie sprawę w czym uczestniczy. „Ja jestem kurwa z powołania. OK.,
wyjdę za ciebie”, mówi Zuza. Jak to zwykle u wiślańsko-warszawskiego pisarza bywa,
rozgrywa on swoją historię z właściwą sobie lekkością i ironią. Sam mówi o tym w
następujący sposób: „Co robić – pisanie jest ironiczne, starość jest ironiczna,
kurewstwo jest ironiczne. Bo starość to ho, ho! Sam destylat ironii”. Wiele w
tej niewielkiej książeczce kapitalnych sentencji. Wiele humoru, za którym czai
się smutek, a nawet rozpacz. Przemyśleń dotyczących choroby, umierania i myśli
samobójczych. Wspomnień dotyczących napotkanych kobiet i opowieści o świecie,
który bezpowrotnie minął. W pewnej chwili pisarz zauważa: „Źródło klęski w
przesadzie, przesadna troska o efekt psuje wszystko”. Zatem nie będę rozwodził
się nad minipowieścią autora „Spisu cudzołożnic” i bez wchodzenia w szczegóły
apeluję: Najnowszą książkę Jerzego Pilcha koniecznie należy przeczytać!
wtorek, 16 czerwca 2015
Marcin Kołodziejczyk „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”
Pamiętacie
Państwo znakomity debiut Marcina Kołodziejczyka sprzed dwóch lat? Kapitalne
reportaże zebrane w książce pt. „B. Opowieści z planety prowincja” zachwycały
lekkością, precyzją i wnikliwością, a sam autor mógł zaimponować czytelnikom
tych tekstów absolutnym słuchem językowym. Trudno w to uwierzyć, lecz druga
książka Kołodziejczyka, czyli „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” jest
jeszcze lepsza! Autor, na co dzień reporter związany z tygodnikiem „Polityka”,
tak naprawdę stworzył zbiór świetnych opowiadań. To czym czarował przy
debiucie, wówczas wydanym w serii „Strefa reportażu”, w „Dysforii” wyniósł na
poziom nieosiągalny dla wielu prozaików. To już nie są teksty reporterskie. Każde
z piętnastu opowiadań to starannie dopracowane dzieło. Ma rację Hanna Krall
pisząc o tej pozycji, że to: „Gorzka, przenikliwa, zabawna, świetnie napisana
książka”. Tytułowa dysforia, czyli zaburzenie psychiczne polegające m.in. na
wyolbrzymianiu sytuacji i bodźców, zdaje się dotyczyć nas wszystkich. Kołodziejczyk
zagląda do mieszkań Polaków, obserwuje, podsłuchuje ich rozmowy, lepi z tego
bardzo wiarygodne, błyskotliwe portrety. W pewnej chwili pisze: „(…) bo to jest
miasto, tu ludzie robią sobie nawzajem krzywdę, jeśli się zbyt do siebie
zbliżą. Przy piciu jest nawet-nawet, mówią sobie butnie, kim będą w życiu i za
ile miesięcznie, i czym będą jeździć. Są genialni i pomysłowi. Na trzeźwo żalą,
kim nie są i prawdopodobnie nigdy już nie będą. Smucą się i płaczą, że czas im
przecieka albo że inni w ich wieku zaszli dalej i więcej zdobyli; i patrzą, jak
zepchnąć innych w dół, żeby każdy mógł żałować każdego po równo, bez
wywyższania”. Kołodziejczyk chłoszcze bez taryfy ulgowej wszystkich. Długo
nie mogłem przestać rechotać po lekturze opowiadania stylizowanego na wiersz. Sam
tytuł jest wielce wymowny. „Wieczór poezji współczesnej pod okiem animatorki
kulturalnej”. Polecam ten tekst ku przestrodze przed spotkaniami z wszelkiej
maści grafomanami skrzykującymi się na niezliczonej ilości festiwalach i
konkursach. W tym przypadku autor opisał jeden z takich zjazdów. Oto do Białej
Podlaskiej na „kameralny festiwal poetycki” przybywają z różnych stron kraju
poeci i poetki, by w tamtejszym domu kultury, pod okiem pani Asi (licencjat z
małych ojczyzn) zaprezentować swoją twórczość. Jak to wygląda? Niewielki opis: „A
oni pijani, własną wódkę lali do plastików z fantą, plastiki reagowały na
alkohol. Mleczniały, wytrącały chemikalia, przynosząc poetom zatrważające pomysły”.
Nie wszystkim jednak było dane pokazanie swojej twórczości: „Piszesz?, spytał,
bo ja nie piszę, bo mi matka uprała spodnie z najlepszym wierszem”. W tym
miejscu chciałoby się napisać, że szkoda, iż nie każdy z poetów ma taką matkę.
Inni poeci, oczywiście, zaprezentowali swoje dzieła. Z jakim skutkiem? Tego już
nie zdradzę. Odsyłam do świetnej książki Marcina Kołodziejczyka.
wtorek, 5 maja 2015
Uzasadnienie socjologiczno-historyczno-moralne
Przyglądam się nagrodom
przyznawanym w naszym kraju, ich nieprzebranej ilości, listom nazwisk
laureatów, ich powtarzalności, przewidywalności wskazań, muskułom napinanym przy tej okazji. W
książce pt. „Pamiętam, że było gorąco” Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba
rozmawiają z nieobecnym już wśród nas pisarzem, scenarzystą i reżyserem Tadeuszem
Konwickim. Zapytany o nagrody, odpowiedział z właściwą sobie celnością: „Teraz
właściwie pokazują się same arcydzieła. Każda książka, każdy spektakl jest –
jak piszą dziennikarze i krytycy – czymś niesłychanym. Wszyscy są zachwyceni
sobą. Szejkhendy, całusy, nagrody. To musi mieć jakieś uzasadnienie
socjologiczno-historyczno-moralne. W moim pokoleniu wszyscy byli z siebie
niezadowoleni. Wszystko było jak gdyby nie tak, nie z tej strony, nie do końca.
Byliśmy kwaśni. (…) Nagrody też znaczyły co innego. Pamiętam, jak przed wojną,
Dąbrowska czy Nałkowska, miała dostać jakieś ważne odznaczenie – Nagrodę Miasta
Warszawy albo Krzyż Kawalerski Polonia Restituta. Cały kraj żył tym przez rok.
To było niezwykłe wydarzenie. A teraz prawie każdy Polak jest laureatem czegoś”.
poniedziałek, 16 lutego 2015
Los kota w Afryce
Jutro będzie
obchodzony w Polsce Światowy Dzień Kota. Warto wiedzieć, że nie wszędzie te
wspaniałe zwierzęta są traktowane tak, jak w naszej części świata. W „Masce Afryki” autorstwa
noblisty V.S. Naipaula znalazłem taki oto fragment dotyczący zwyczajów
panujących w Ghanie: „Z kotami był problem, bo niełatwo je zabić. Koty
wyczuwają, że zostaną zabite na mięso – walczą wtedy o życie i przez parę minut
potrafią być niebezpieczne. Gdy się kogoś zaprosi na obiad i chce się gościowi
zaoszczędzić przykrych scen, najlepiej zabić kota, skręcając mu kark, tak jak w
Anglii zabija się królika. Ale to grozi poważnymi zadrapaniami. Najbezpieczniej
będzie – o ile gospodarz i gość gotowi są znieść związany z tym harmider –
wrzucić kota do worka i zatłuc go kijem. Inną godną polecenia metodą jest
topienie. Na przynętę wrzuca się do pojemnika sardynkę, a potem aż do skutku
wlewa się wodę. Sposób ten ma dodatkową zaletę, bo kot połknie mnóstwo wody, a
opitego kota łatwiej się obdziera ze skóry”. Wstrząsające!
niedziela, 8 lutego 2015
Sukces, szczęście i przypadek
Czytam fragmenty książki „Berlin. Miasto z wyobraźni” autorstwa Rory’ego MacLeana.
Mniej więcej w połowie natrafiłem na taką oto myśl, zamieszczoną w liście z
roku 1928. „Sukces jest chyba kwestią szczęścia lub mody i każdy artysta musi
się z tym pogodzić, bo inaczej oszaleje. Dzięki przypadkowi może zrobić karierę
i przypadek może mu karierę złamać. To on decyduje, czy człowiek utalentowany
znajdzie się w światłach rampy, czy pozostanie zapomniany w cieniu”. List
przedstawia kulisy przygotowań do wystawienia pewnej sztuki. Kończy się
słowami: „(…) przeczytałem pierwsze recenzje. W „Berliner Tageblatt” Alfred
Kerr uznał sztukę za beznadziejną. „Kreuzzeitung” nazwał ją „literacką
nekrofilią”. Wydaje się pewne, że (…) zejdzie z afisza przed następnym
weekendem”. Zdradzę na koniec, że autorem bez talentu był Bertolt Brecht, a sztuka
nosiła tytuł „Opera za trzy grosze”.
czwartek, 22 stycznia 2015
Marta Syrwid „Koktajl z maku”
Pisząc niedawno
o książkach, które ukazały się w minionym roku pominąłem publikację Marty
Syrwid. Właśnie trafił w moje ręce wydany w 2014 roku „Koktajl z maku”. Co
stanowi ów koktajl? Najkrócej mówiąc teksty grafomańskie. Oczywiście, nie Marty
Syrwid, bo w moim prywatnym rankingu najmłodszego pokolenia rodzimych autorów
jej dokonania pisarskie umieszczam wysoko. Dość przywołać szeroko omawianą powieść
„Zaplecze”, czy „Bogactwo”. Tę ostatnią pozycję podobnie jak „Koktajl z maku”
wydała oficyna Lampa i Iskra Boża. Warszawski wydawca na czwartej stronie okładki
zamieszcza taką oto myśl Autorki: „(…) wszyscy wciąż żyją, niektórzy zostali nawet
dyrektorami szkół, inni przeszli leczenie psychiatryczne i wzięli śluby,
jeszcze inni znów coś opublikowali. Ta barwna grupa nieustannie się rozrasta i
co rusz wypływają na jej powierzchnię kolejne postacie. Tknięta, szczypnięta,
ukłuta – pieni się i wydziela przykry zapach”. Syrwid postanowiła przejrzeć
swoje publikacje z lat minionych i wydać je właśnie w „Koktajlu z maku”. Czytelnicy
miesięcznika „Lampa” mogli je czytać w rubryce pod identycznym tytułem. Zwykle
zaczynam lekturę tegoż pisma właśnie od przedostatniej strony, gdzie „Koktajl”
się znajduje. To dział „o książkach, których nie da się czytać”. Same książki
bywają nazywane „surowcem”. Autorka we wstępie pisze, że motywuje ją
okrucieństwo. Myślę, że również potrzeba dobrej zabawy, bo widać, że pisarka
tworząc błyskotliwe opowieści o tekstach rodzimych grafomanów bawi się
doskonale. Oczywiście, jej „Koktajl” nie jest czymś nowym w literaturze. O
grafomanach pisali: Barańczak, Słonimski, a z młodszych autorów przychodzi mi
na myśl Jacek Dehnel, który stworzył tom „Młodszy księgowy. O książkach,
czytaniu i pisaniu”, z którego zapamiętałem historię pewnej rodziny pisarzy
zamieszkującej moje miasto. Syrwid w pewnej chwili zauważa: „… spodziewałam się
rychłego wyczerpania zasobów. (surowca – przyp. T.B.) Ileż tego w końcu może
być? – myślałam naiwnie. Polskie pastwisko jest jednak żyzne, a płody jego
obfite. W końcu postanowiłam więc dotrzeć do źródeł klęski urodzaju”. Ciekawe
są również losy twórców. Dobry wydaje mi się poniższy przykład: „artystka
napisała sztukę Czarny zamek, z
której nic nie wyszło, więc rozpisała ją na erotyki, z których też nic nie
wyszło. Erotyki te ma teraz zamiar zamienić w powieść”. Warto zwrócić uwagę na
książkę Marty Syrwid chociażby po to żeby dowiedzieć się czym dla twórcy może
być „dwutlenek bólu”, jaką rolę pełni „kałomocz”. Są w tej książce: poeci,
filozofowie, pisarze, felietoniści, twórcy dzieł historycznych, mitów, eposów, fraszek.
Ich działania dobrze obrazuje dwuwiersz pewnego szczecińskiego autora średniego
pokolenia:
„Chciałbym przelać to, co myślę,
na papieru stronie
By zrozumieć mogło wielu i
przekazać żonie”.
No właśnie.
Polecam i znikam w szczelinie nicości.
czwartek, 4 grudnia 2014
Patrick Modiano „Nawroty nocy”
„(…) albo
męczeństwo albo sanatorium. – Na przykład całkiem drobna robota konfidenta, nic
by to panu nie mówiło?, pytał mnie Khedive. – Bardzo hojnie wynagradzana,
dorzucił Monsieur Philibert. I zupełnie legalna. Wystawimy panu kartę policyjną
i zezwolenie na broń. – Chodzi o to, żeby się pan wkręcił do tajnej organizacji
po to, by ją zniszczyć. – Przy zachowaniu odrobiny roztropności nie będą pana
podejrzewać. – Wydaje mi się, że pan wzbudza zaufanie. – I że można panu dać
Pana Boga bez spowiedzi. – Ma pan obiecujący uśmiech. – I piękne oczy,
chłopcze! – Zdrajcy zawsze mają jasne spojrzenie.” Taki oto wybór staje przed
bohaterem książki tegorocznego noblisty Patricka Modiano. Akcja jego krótkiej
powieści toczy się podczas drugiej wojny światowej na ulicach Paryża. Bohater
przyjmuje propozycję. Jego wybór jest tragiczny. Nie ma wątpliwości jak
skończy: „Twierdza Montrouge pewnego grudniowego poranka. Pluton egzekucyjny. (…)
Jakkolwiek by było, moi wspólnicy zabiją mnie, zanim jeszcze Moralność,
Sprawiedliwość, Ludzkość wyjdą znów na światło dzienne, aby mnie upokorzyć”. Dramat
człowieka będącego trybikiem Wielkiej Historii dobrze oddaje następująca myśl: „(…)
jestem tylko przerażonym motylem latającym od jednej lampy do drugiej i za
każdym razem opalającym sobie coraz bardziej skrzydła”. Modiano warto czytać
jeszcze z jednego powodu. Dla wspaniałego języka. Niewielki przykład: „Godzina
piąta po południu. Słońce rzuca na plac wielkie płachty ciszy”. Prawda, że pięknie?
Subskrybuj:
Posty (Atom)