Z
wielkomiejskiego Wrocławia wróciłem do kameralnego Olsztyna. Przez ostatnie dni
natrafiałem na wielu ludzi. Część z nich zrobiła na mnie dobre wrażenie.
Podobały mi się ich zapał, pasja, mądrość i błyskotliwość. Spotkałem na swej
drodze również takich, którzy prawie każde zdanie rozpoczynali od słowa „Ja!”
Mam wrażenie, że widziałem ich zbyt wielu. Na szczęście w moim wieku człowiek
potrafi już być krytyczny i dobierać sobie towarzystwo, z którym czuje się
dobrze. Zabrałem też, rzecz jasna, książki. Kilka nabyłem we wrocławskich
księgarniach. Wreszcie mam całą serię przygód Obywatela Piszczyka wydaną przez wydawnictwo
Prószyński i S-ka. Oba filmy, czyli Munka „Zezowate szczęście” z roku 1960 z
genialną rolą Kobieli i część kolejną, czyli Kotkowskiego „Obywatel Piszczyk” z
1988 ze Sthurem, widziałem wiele razy. Nigdy jednak nie czytałem tej pozycji.
Mówi się, że tytułowa postać to nasz polski odpowiednik wojaka Szwejka. Coś w
tym zapewne jest. Autor „Obywatela Piszczyka”, czyli Jerzy Stefan Stawiński, tak
powiedział kiedyś o swoim dziele: „Pechowcami należało nazwać mieszkańców tej środkowoeuropejskiej
równiny, na której prawie żadne pokolenie nie tylko nie mogło się wzbogacić,
ale w ogóle przeżyć spokojnie życia bez śmierci, rzezi, wywózki (…) Zwykły
obywatel, osiągnąwszy cokolwiek, czy to stanowisko polityczne, czy pracę w administracji,
czy okazawszy handlową inicjatywę, czy też zgromadziwszy jakikolwiek kapitalik,
szykował sobie nieuchronna ruinę; dobrze, jeżeli wyszedł z tego żywy”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz