Wczoraj wybraliśmy się z żoną na kolację do zaprzyjaźnionej pary. Do wieżowca przy ulicy Żołnierskiej, co jest w tej opowieści sprawą kluczową. Podobnie jak było z zamkiem na klucz do drzwi w książce Rudnickiego „Chodźcie, idziemy!”, który się wziął i zaciął, zostawiając bohatera na klatce schodowej z twarzą w paście do obuwia. Każdy, kto czytał, ten wie, co w chwili następnej zaszło. I mnie niepokój wieczór cały towarzyszył, mrowienie w stopach jakieś. Kolorków niezdrowych dostałem. Niby uśmiechy i chichy, ale w środku strach. Rozdygotanie. Bo mieszkanie, w którym żeśmy wygodnie sobie siedzieli na kanapie i wino popijali, miało okno skierowane na budynek mieszkalny, wielokondygnacyjny numer 12 b. A każdy dorosły mieszkaniec Olsztyna wie, co w owym klocu betonowym dwadzieścia z górą lat wstecz zaszło. Tu przywołanego Janusza Rudnickiego zacytuję: „Trzasnęło coś w ziemi. Jakby dentysta roztrzaskał mi ząb kleszczami, złapał za nerw. Czerwona farba wyciekła mi z mózgu i zalała oczy. I jakieś gorące druty w uszach. I zaraz podłoga, przestałem ją czuć pod nogami, uciekła mi, uciekła nam i my za nią, a za nami sufit, w pościg”. Niby nic się nie stało, „nic dwa razy się nie zdarza”, że za Noblistką sobie zanucę. Wróciliśmy do domu każde w kawałku swoim. Lecz to mrowienie, co stopy mi oblazło i kolana, ciągle czuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz