26 stycznia 2004, poniedziałek
Wokół prostokątnego, drewnianego stołu umieszczono sześć prostych krzeseł. Na jednym z nich siedział przygarbiony, siwy mężczyzna. W pewnej chwili począł rozcierać dłońmi szczupłe, by nie powiedzieć kościste, uda i niezdarnie sięgnął do kostek. Wolno rozprostował sztywne członki i powrócił do pierwotnej pozycji. Tępo wlepiał wilgotny wzrok w leżącą tuż przed nim szarą kartkę papieru. Wskazującym palcem kreślił na niej kręgi, ostukiwał ją kciukiem. Wreszcie Rajmund Gesler, bo tak się nazywał starzec, zgniótł prawą ręką kartkę i cisnął ją na pstrokaty, wytarty dywan. Niezdarnie wstał od stołu i na obolałych, patykowatych nogach ruszył do przedpokoju. Nie bez trudu nasunął na stopy czarne, skórzane trzewiki, z wieszaka zdjął wełniany, brązowy płaszcz. Na głowie umieścił futrzaną czapę z norek. Wyłączył prąd. W ciemności stał dobrych kilka minut przed drzwiami na korytarz. Zacisnął dłoń na klamce, jakby się na niej wspierał. Potem ponownie nacisnął kontakt. Cofnął się do pokoju. Jego wzrok wędrował po pstrokatej plamie dywanu. Gesler odnalazł wreszcie pogniecioną przed chwilą kartkę. Podniósł ją i ruszył na środek pokoju. Rozprostował pomięty papier na stole kantem dłoni, po czym z kieszeni wygrzebał zapalniczkę. Wykrzesał ogień. W następnej chwili umieścił płonący list w popielnicy. Wciągał w płuca zapach gryzącego dymu, z uwagą obserwował proces spalania. Kiedy z kartki powstała popielata, delikatna skorupa, Gesler splunął do ciężkiego, szklanego pojemnika. Wolno, z namaszczeniem wcierał teraz popiół w kościste palce, tak że stały się one szare. Na jego twarzy widoczny był strach.
Mężczyzna obrócił się na zdartych obcasach i podszedł do przedwojennego radia Telefunkena. Był to utrzymany w doskonałym stanie model Fenomen Mb 713. Gesler nie zamierzał jednak słuchać muzyki. Brudnymi dłońmi pochwycił wypolerowaną obudowę i obrócił odbiornik o sto osiemdziesiąt stopni. Zdjął luźno dostawioną tylną ścianę i wyjął z wnętrza radia owinięty flanelową szmatką przedmiot. Kiedy rozwinął materiał, na jego dłoni ciążył błyszczący od smaru, czarny pistolet P64. Staruszek przetarł go szmatką i z wprawą umieścił w wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Tym razem zapomniał o wyłączeniu kontaktu. Starannie zamknął drzwi i ruszył do wyjścia. Wyszedł przed klatkę kamienicy przy ulicy Grunwaldzkiej numer jedenaście. Obok, pod numerem dziewiątym, była niewielka hala sportowa „Budowlanych”. Z jej okien przebijało mdłe światło. Jak każdego dnia ćwiczyli w niej zapaśnicy. Gesler pamiętał z dzieciństwa, że w miejscu hali znajdowała się synagoga. To na tej ulicy zebrano w domu starców wszystkich Żydów z miasta i okolic. Potem, chyba w czterdziestym pierwszym, gdzieś ich wywieziono. Teraz taki los spotka jego. Co do tego nie miał wątpliwości. Nigdy już nie wróci na swoją ulicę.
Poczuł nieprzyjemne zimno. Poprawił futrzaną czapę, postawił kołnierz płaszcza, zerknął na zegarek. Chociaż była dopiero godzina piętnasta, ulice pokrywał mrok. Zwały brudnego śniegu zalegały trawniki i krawędzie chodników, tworząc wąskie tunele, przez które ostrożnie, w obawie przed upadkiem, posuwali się wolno ludzie. Gesler ruszył w dół, w kierunku postoju taksówek znajdującego się przy moście Jana. Po drodze minął duży, pęknięty kamienny obelisk, do którego przytwierdzono mosiężną tablicę z napisem: „3 lutego 1807 roku Napoleon przebywał tu z zamiarem stoczenia bitwy z wojskami rosyjskimi”. Zwykle uśmiechał się, czytając tę niedorzeczną informację. Napoleon przebywał z zamiarem! To wystarczyło, by ufundować pamiątkowy głaz! Cóż za tępy lud! Już zapomnieli o Dekrecie Grudniowym. Hołota! Skąd ta nieodwzajemniona miłość do tyrana?
Ale dzisiaj nie było mu do śmiechu ani rozważań. Odczekał dłuższą chwilę na przejściu dla pieszych, chociaż gdyby przyśpieszył, zdążyłby przebiec przed nadjeżdżającym zza zakrętu białym oplem. Ale Gesler wcale się nie spieszył. Przeszedł most, pod którym płynęła Łyna. Pomimo dużego mrozu rzeka ciągle nie zamarzła. W młodości pływał po niej kajakiem. To było jego jedyne hobby. Kiedy płynął, nie myślał o niczym innym. Jego świat na tych kilka godzin nabierał jasnych barw i intensywnych zapachów. Kiedy płynął, nie myślał o tym, co robi na co dzień. Teraz Łyna była surowa, ciemna i ponura. Zupełnie jak on.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz