środa, 25 lipca 2012

Marchewka na Drzewie

Z kronikarskiego obowiązku odnotowuję, że lipcowa „Lampa” nie zostawiła na „Drzewie morwowym” przysłowiowej suchej nitki. Warto wiedzieć, że moje poprzednie książki potraktowano identycznie. O „Pogrzebach”, które Instytut Książki rekomendował w katalogu „New Books from Poland” napisano, że to ledwo „ćwiczenie ręki”. Uhonorowana kilkoma nagrodami i stypendium Ministra Kultury „Zmarzlina” również dostała lanie. Nieco inny los spotkał „Teorię ruchów Vorbla” (Literacka Nagroda Warmii i Mazur). O tej powieści nie napisano w warszawskim miesięczniku ani słowa… Teraz pastwi się nade mną Anna Marchewka. W książce nie podoba jej się zupełnie nic. Dosłownie. Język, bohaterowie, fabuła, dialogi. Nawet nazwisko głównego bohatera jej się nie podoba, bo… dobrze się nazywa (sic!). Sam tytuł recenzji „Powtórka z rozrywki” mówi wszystko. Niewielki cytat: „…jest pracowitym pisarzem (…), ale i dużo czyta. Widać w „Drzewie morwowym”, najnowszej książce Białkowskiego, że jej autor interesuje się, co tam u konkurencji ciekawego się dzieje. Zgapia koncertowo od poczytnych pisarzy (płeć męska podkreślona) i lepi po swojemu podprowadzone pomysły. Trudno o „Drzewie morwowym” powiedzieć, że jest złą książką. Jest inaczej, a nawet gorzej – „Drzewo morwowe” jest książką usiłującą”. Tyle cytat. Mógłbym to wszystko skwitować powiedzeniem mojej świętej pamięci dobrotliwej i prostolinijnej babci o następującym brzmieniu: „jeden lubi czekoladę a drugi jak mu nogi śmierdzą”. Marchewka-recenzentka najwyraźniej ma problem z zapachami. Wszystko jej cuchnie w tej książce. Po latach robienia „Portretu” zbyt dobrze wiem, że taka recenzja nie ma wiele wspólnego z zawartością książki a jest paskudnym atakiem na osobę samego autora. Bardzo musiałem Marchewce podpaść. Tylko czym? Z drugiej strony, jakie czasy takie recenzje. W „Portrecie” zanim tekst trafił do druku książkę czytała Naczelna. Wzorowaliśmy się na najlepszych. Podobne standardy obowiązywały w „Tygodniku Powszechnym” (kiedy Piotr Piaszczyński napisał bardzo dobrą recenzję powieści mojego olsztyńskiego kolegi po piórze Włodzimierza Kowalewskiego książkę wpierw chciał poznać Jerzy Turowicz. Recenzję opublikowano, przeczytał ją sam Czesław Miłosz i zaintrygowany jej treścią zadzwonił do zaskoczonego Kowalewskiego). Oj, naraziłem się Marchewce bardzo. W swej pasji krytycznej wiele jej się pomieszało. Wypomina mi Krajewskiego i Miłoszewskiego, bo jak pisze: „przychodzą do głowy, bo kto ich nie zna, bo z czym niby porównywać”. Cóż, gdyby surowa krytyczka czytała cokolwiek innego niż wymienionych tu z nazwiska znakomitych pisarzy wówczas wiedziałaby, że autorów i autorek powieści kryminalnych jest w naszym kraju znacznie więcej. A już zagranicznych tytułów całkiem sporo. Skąd przeświadczenie, że z Polaków zrzynałem? A ja na złość Marchewce zrzynałem głównie z zagranicznych. Najwięcej z Biblii, z Ewangelii według Świętego Łukasza, kiedy pisałem o relacji ojciec-syn. Nie zaś jak tego chce Marchewka z filmu „Erratum”, którego, niestety, nie miałem okazji zobaczyć. Nie zrzynałem ze świetnego Miłoszewskiego, bo już w roku 2010 miałem napisaną książkę i umowę agencyjną. A już Krajewski z przedwojennym światem Breslau i Lwowa i rok 2004 w „Drzewie morwowym” to połączenie iście karkołomne. Ale jak się chce komuś dokopać, to się kopie. Na oślep, chaotycznie, byle mocno. Bo gdyby Marchewka przeczytała książkę profesora Mariusza Czubaja „Etnolog w mieście grzechu” wówczas wiedziałaby, że kryminał to jest gatunek zmącony i wszyscy w nim zrzynają. Z wyjątkami w osobach „ojców założycieli i matki” jak Dickensa, Poe'a, Conan-Doyle'a, Chestertona i Christie nazywa w „Krwawej setce” profesor Burszta. Taka to natura kryminału. Zrzynał Stieg Larsson, zrzynał Chandler, zrzyna modny ostatnio Jo Nesbo, który w ostatniej swojej powieści umieszcza bohatera w sławojce ukrytego w ekskrementach bardziej niż po czubek głowy. Bo, proszę pani krytyczki, autor kryminału może wszystko. Byle to robił w sposób inteligentny. To również kwestia wyobraźni piszącego. Ma prawo umieścić na sali obrad Sejmu grupę kosmitów i wara od niego. Póki na lotnisku w Johannesburgu nie znajdą się książki lansowane uparcie przez środowisko „Lampy”, warto byłoby zachować odrobinę pokory. Można tam kupić, i owszem, ale Marka Krajewskiego, tak żarliwie atakowanego przez rozhisteryzowane i przeintelektualizowane krakowsko-warszawskie saloniki. Na koniec jeszcze jeden cytat: „Wygląda na to, że innego sposobu niż stare hasło „zabij ich wszystkich” Białkowski nie znajduje konkurencji”. Użyłem go ponieważ w tym samym numerze „Lampy” Anna Marchewka przeprowadza wywiad z wybitnym krytykiem Henrykiem Markiewiczem. Profesor mówi: „Przeważnie krytycy piszą w sposób tak zawiły, że czytam ich „na siłę”, z potrzeby, żeby być zorientowanym w tym co się dzieje w literaturze”.
No właśnie, panie profesorze. No właśnie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz