wtorek, 10 lipca 2012

Tomasz Pułka 1988 - 2012

Miał tylko 24 lata. Pamiętam, jak wiosną roku 2007 zaprosiliśmy go na olsztyńską odsłonę „Pory Poezji”. Czytał swoje wiersze w towarzystwie Izy Smolarek i Maćka Gierszewskiego. Ze swadą odpowiadał na pytania prowadzącego Konrada Kędera. Wcześniej zaproponował nam swoje wiersze do druku. Miał raptem osiemnaście lat, a już pisał świetnie. Niektóre z nadesłanych wierszy powstały nawet w 2004 roku! Na jesieni zaplanowaliśmy wydanie w „Portrecie” tomu pt. „Paralaksa w weekend”. Pamiętam, że mieliśmy duży problem z okładką do tej książki. „Paralaksa w weekend”!? Grafik przynosił różne projekty, nic nam nie pasowało. Wreszcie zdesperowany sięgnąłem po aparat i poszedłem do kuchni, opróżniłem lodówkę i zrobiłem zdjęcie oszronionych drutów. Odwróciłem obraz o sto osiemdziesiąt stopni. Pokazaliśmy to dziwaczne zdjęcie Tomkowi. „Tak, jest super”, powiedział. I z taką niezwykłą okładką w listopadzie 2007 roku wyszła jego druga książka. Na promocję przyjechał z dziewczyną. Spotkanie w Książnicy Polskiej prowadziła Anita Frankowiak. W kącie sali stały stoły, przy których odbywały się turnieje szachowe. Tomek wziął jeden z zegarów i postawił między sobą a prowadzącą. Dowcipny, inteligentny, młody człowiek. Potem poszliśmy do knajpy. Trafiliśmy na koncert. Tańczył. Opowiadał mi o „Sowie córce piekarza” Hłaski. Bardzo mu się ta powieści podobała. Poproszony o dedykację napisał tylko „Sto lat!” Na drugi dzień pojechał do Krakowa, gdzie studiował. Rok później przysłał tekst prozatorski. Zamieściliśmy go w 39 numerze internetowego miesięcznika. Tomek zdążył napisać cztery książki poetyckie. W wierszu z "Paralaksy" zatytułowanym  "Niezobowiązujące siedem i pół minuty" napisał, że nigdy nie był we Wrocławiu i nigdy nie będzie. Los sprawił, że to w tym mieście w tragicznych okolicznościach stracił życie. Wczoraj odszedł na zawsze jeden z najbardziej utalentowanych poetów najmłodszego pokolenia. Pozostały po nim wiersze.

Paralaksa w weekend

Dzisiaj przycinałem z matką winorośl,
byłem głodny, tajałem na słońcu.
Matka wybierała pędy bez owoców
zielone, lekkie. Łamałem je, a sok lepił
palce. Ręce umyłem w stawie.

Matka w słońcu wygląda jak rdza.
Patrzę na nią i widzę tylko mgiełkę dymu.
Jest w tym jakiś sprzeciw, ale pełen
ciała.

Jest w tym jakiś sprzeciw, na skórze,
pod skórą; daleko, wzdłuż tego co jadalne.


Rozdział


Bo pewnego rodzaju ręka, na ramieniu
przewodnika, w pełnym deszczów
lipcu, gdy można pozwolić sobie
na dwuzdaniowe pożegnanie: od teraz
do tutaj. Bo już piąty dzień oglądam
odjeżdżające samochody, a moje ręce
i brak pracy świadczą o nadmiarze
snu. Bo kiedy się budzę, zawsze
jest jakieś morze. I może pachnie
rybami i solą.

Bo warto było czekać. I teraz jest lipiec
jak ta noc, gdy potrąciliśmy sarnę.
Patrzyła na szybę, nie widząc
nas zupełnie.

Bo są takie załamania, jak wtedy, gdy
ze światła do świata, jak od ciebie do mnie.

1 komentarz: