czwartek, 3 maja 2012

"Nie ma czarno-białych rozwiązań". Z Tomaszem Białkowskim rozmawia Marek Parulski

Powieść "Pogrzeby" stała się pretekstem do rozmowy opublikowanej na łamach "artPapieru":

Marek Parulski: „Pogrzeby” to Twoja druga, po „Dłużyznach”, powieść, a trzecia książka w ogóle, uwzględniając debiutancki zbiór opowiadań „Leze”. Jak objawia się w Twoim przypadku „syndrom drugiej” w sferze tematycznej, stylistycznej oraz samej metodzie pracy nad tekstem?

Tomasz Białkowski: Nie chciałem napisać kolejnej książki o sfrustrowanych trzydziestolatkach, którzy pokończyli studia, nie dojrzeli do trwałych związków, nie mają pracy, więc wyjeżdżają zagranicę, no i – co jest już regułą – czują się oszukani przez system. Takich książek jest obecnie dość dużo, a literatura przecież to nie jest zajęcie stadne. Prawdziwa opowieść, co zawsze powtarzam, zaczyna się w momencie pozbycia się wstydu. Nie chodzi tu o tani ekshibicjonizm, ale o umiejętność zajrzenia pod powierzchnię, zmazania pozorów, by zbliżyć się choć trochę do tego, co w środku. Temat nie może być efektem panującej mody. Zresztą gdyby tak traktować pisanie, to byłoby to tylko śmieszne. Piszę o tym, co wydaje mi się ważne, co gdzieś tam mnie uwiera, nie daje spokoju, domaga się zwerbalizowania. Podziwiam Edwarda Redlińskiego – za umiejętność zaskakiwania każdą książką. Jego kolejne powieści to nie tylko nowe tematy, ale i zupełnie nowa forma. Staram się nie obracać ciągle w tym samym kręgu. Stąd każda z książek różni się i stylistycznie, i tematycznie. „Leze” zaliczono do nurtu prozy zaangażowanej, o „Dłużyznach” mówiono, że śledzę bliskie odsłony zła. W „Pogrzebach” chciałem pokazać dwie strony medalu z napisem MIT: jako coś, co zniewala, ogranicza, ale jednocześnie daje ważny punkt zaczepienia, w jakimś sensie ocala.

M.P.: Rola mediów, wszystkich, nie wyłączając czasopism kulturalno-literackich, wydaje się dziś polegać wyłącznie na odsyłaniu książki donikąd, w ramach ogólnej histerii promocji. Używając języka Baudrillarda, można powiedzieć, że książka „znika” w samym akcie promocji, niezależnie od skali odbioru. Dzieje się tak, ponieważ książka stała się jednym z elementów ogólnej maszynki do mielenia mięsa, która to tak naprawdę awansowała do rangi głównego bohatera naszych czasów. Mamy do czynienia z dwoma zjawiskami: książka słabo promowana „nie pojawia się” w przestrzeni publicznej, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, ta promowana ponad miarę natomiast „znika”, w nowoczesnym z kolei sensie tego określenia. Widzisz jakiś ratunek dla książki w sytuacji tego swoistego „podwójnego Nelsona”?

T.B.: Pisarz w tej machinie jest coraz częściej tylko trybikiem. Książka stała się towarem, tego nie musimy sobie jakoś szczególnie wyjaśniać. Musi się sprzedać, a popyt napędza reklama i różne ładne etykiety, że np. „na taką książkę od dawna czekaliśmy” albo „jest to pierwsza książka o...” Coraz bardziej widać też powrót do centralizacji. Wystarczy przejść się po EMPiKu, bestsellerami zostają wyłącznie książki z wielkich wydawnictw, wyeksponowane w sposób specjalny są także książki z wielkich wydawnictw itd. Ale nie chodzi przecież o użalanie się nad zmianą statusu książki. Niepokojące jest coś innego. Krytycznoliteracka łatwość nadawania wspomnianych etykiet temu, co niekoniecznie jest tak odkrywcze i nowe. Wytwarzanie więc faktów pozornych. Pewnego rodzaju wygodnictwo w namaszczaniu etykietą, w myśl zasady: po co szukać, jeśli coś jest akurat pod ręką.

Całość rozmowy do przeczytania pod adresem: http://artpapier.com/?pid=2&cid=1&aid=292

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz