Dzisiejszego wieczoru jubileuszowy, dwudziesty finał piłkarskiej Ligi Mistrzów. Moje kibicowskie serce krwawi. FC Barcelona nie weszła do finału! Cztery lata temu napisałem książkę, o której w „Newsweeku” Leszek Bugajski napisał tak: „Świat się rozlatuje na kawałki, bo nie spaja go już żadna idea nadrzędna – chyba taka diagnoza leży u podstaw tej powieści. Autor nie rozpacza, lecz zaczyna się bawić i podpowiada, że szaleństwo na tle futbolu trzyma świat w kupie. A działacze jeżdżą po tym świecie i kompletują reprezentację Polski z najlepszych graczy. Nie mają kasy, więc handlują naszą tradycją, co jest absurdem rozśmieszającym do łez”. Zatem teraz fragment o moim ulubieńcu, którego zabrakło w Wielkim Finale ale za to postanowił wspierać Naszych:
„Dziewiętnaście lat temu urodziło się dziecko o dwojgu imion Lionel Andres. Chłopiec odkąd nauczył się chodzić, przejawiał nieprzeciętny talent piłkarski. Jego ojciec, kochający acz surowy Jorge, każdego ranka zdzierał z zaspanego dzieciaka kołdrę i ciągnął go na boisko niewielkiego klubu Grandoli w mieście Rosario. Już w wieku pięciu lat cudowne dziecko futbolu zaczęło zdobywać bramki dla rzeczonego klubu, a nieco później dla kolesi z Newell’s Old Boys, którym cynk o małym dał brat Lionela – Rodrigo. Fama o młodocianym geniuszu niosła się z hukiem porównywalnym odgłosom bitwy o Falklandy. Bardzo szybko swe pazerne łapy po młodziutkiego Leo wyciągnęli Los Millionarios z River Plate. Leo był wniebowzięty, poranne wstawanie nie poszło w gwizdek. Tyle że, jak to czasem bywa, przewrotny los chciał inaczej. Chytrzy Millionarios odkryli, że chłopcu brakuje w kościach pewnych hormonów. To ich niedobór zahamował prawidłowy rozwój Leo, który zatrzymał się na metrze czterdziestu w kapeluszu. Niegodziwi Millionarios odmówili wyłożenia kasy na leczenie chłopaka. Zasłonili się inflacją szalejącą w kraju. Również rodzina Leo takiej forsy nie była w stanie wysupłać. Na dodatek ta inflacja... Leo był zrozpaczony, bo o ile karakan grać w piłkę może, to wyrywać laski z takim podłym wzrostem już nie bardzo. Miał już trzynaście lat, domyślał się co w trawie piszczy. Zdesperowany Leo spakował torby i opuścił Argentynę. Wylądował w Katalonii. Prosto z dworca poszedł na swych krótkich nóżkach do prezesów FC Barcelona. To, co im pokazał, musiało zrobić na nich wrażenie, bo wyłożyli kasę na zastrzyki, pastylki i co tam było potrzeba. Nie do końca chyba jednak, bo Leo zastrzyki podawał sobie sam. Zdaje się, że chodziło o zaufanie. Dobre, szwajcarskie środki szprycujące wyciągnęły go o trzydzieści centymetrów. Leo mógł teraz spokojnie spotykać się z pannami. A że, przy okazji, strzelił trzydzieści siedem brameczek, to i miał na te spotkania środki finansowe. Do tego sława, jaką gwarantują zachodnie media, pomogła pozbyć się kompleksu karzełka. Tak twierdzi przynajmniej Leo. Obecnie piłkarz jest wart sto pięćdziesiąt milionów eurosiów, ma fajną brykę i chałupę pod miastem. Sam Boski Diego Maradona namaścił go na swego następcę.
Ostatnio do Lionela Leo Messiego, bo o nim oczywiście mowa, przyszli hiszpańscy działacze, by namówić go do gry w ich reprezentacji. Nie, odpowiedział krótko, acz stanowczo Leo. Moim marzeniem i celem jest gra dla Reprezentacji Polski. Dla narodu, z którego wyszedł Ojciec Święty”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz